Który witam w łóżku. Potworny wirus, który zaatakował mnie pod koniec ubiegłego tygodnia wciąż nie odpuszcza. Gorączka, ból gardła, głowy, katar i o dziwo - bo to dla mnie rzadkość - kaszel, w natarciu. Gorączka, jako jedyna pomału puszcza pozostawiając wyraźne skutki w postaci osłabienia. Dziwny to dla mnie stan, kiedy zakładając wyprane pokrowce na fotele słabnę, mdleję zlewając się zimnym potem, jakbym pracowała w kopalni, a nie wykonywała lekką, domową czynność. Mam jednak nadzieję, że najgorsze za mną. Dobrze, że zdecydowałam się iść w poniedziałek do lekarza. Nie wyobrażam sobie pracy w tym stanie.
poniedziałek - 78,2 (czyli waga po pierwszym tygodniu o śmieszne i przypadkowe 0,1 w dół). Gorączka, a do tego dziwne stany żołądkowe - więc menu lekkie, warzywny rosół z grysikiem, pszenne bułki itd. ale w limicie kalorii)
wtorek - 78,2 (dieta lekka, warzywna, wreszcie sprzątnęłam z domu słodkie, od jutra czysta micha) Potworne osłabienie, w duchu po dołączeniu do kolejnej edycji punktowanych zadań, wyobrażałam sobie jak będę wykonywać ćwiczenia na wyizolowane partie mieści... tym czasem nie miałam siły na zwykłe domowe czynności. Ups.
środa - 77,4 (wow - opłacało się pilnować kalorii i zjadać wcześniejsze kolacje mimo stanów z pogranicza jawy i snu :) Niestety próba ćwiczeń spełzła na niczym. A konkretniej na ataku kaszlu i oblaniu się zimnym potem - więc jednak na czymś. Menu na dziś lekkie i przyjemne - a potem dla uczczenia częściowego odzyskania smaku - domowa pizza! I do wyra bez kolacji dla równowagi. Cóż.
czwartek - 77,4 utwierdza się na pozycji - co cieszy. Ósemka doprowadzała do łez, nie da się ukryć, a z siódemki to już tak blisko do 6 i niżej... Ech, jak można było tak szybko zmarnować stabilną od tak dawna 5/6. Ech, ech, ech. No tak - święta i inne stany rozpasania. Tak czy inaczej jestem zmotywowana do dalszego działania. Co do choroby - ma ona niewątpliwie i swoje zalety. Mimo odczuwania wielu dolegliwości, jestem na swój sposób wypoczęta, teraz kiedy już czuję się lepiej - mam czas żeby coś na spokojnie upichcić (kiedy z uczuciem spadającego cukru, wpadam po pracy do domu i rzucam się na zakupione ciacho to porażka jest nieodwołalna), mam czas żeby na spokojnie ogarnąć jakieś drobiazgi w domu, poczytać (nie kosztem ćwiczeń czy ruchu itd.). Menu było ładne, ostatni posiłek ok. 18 późnej kompletnie nie byłam głodna, wciągnęłam tylko banana. Tak, wiem wiem, owoce na wieczór
piątek - 76,9 :) Czyli co, wystarczy nie żreć słodkiego, kolacji i będzie tak pięknie (tfu tfu) spadało?? Jakieś czary mary Samopoczucie wciąż na flaku. Jutro ostatni dzień laby, w niedzielę ruszam już do pracy, na dyżur. Wciąż analizuję, w jakim stanie jest mój organizm (zarażam czy nie) i czy mogę wreszcie spokojnie odwiedzić babcię!? Nie widziałam jej 2 tyg. przez chorobę, to jakiś bezkres czasu...
sobota - 76,9 waga stabilna, menu pod kontrolą, ruch wciąż niewykonalny. Atak kaszlu przy odkurzaniu mi w zupełności wystarczy.
niedziela - 76,5 kg Wow! Tak na koniec tygodnia taka niespodzianka!? Oj to muszę się pilnować, dziś odwiedziny u rodzinki...
PODSUMOWANIE
W drugim tygodniu (samą dietą) zredukowałam wagę z 78,2 na 76,5 czyli -1,7 kg
CookiesCake
18 stycznia 2017, 12:35Coś ostatnio każdy chory :( Zdrówka!
myfonia
19 stycznia 2017, 08:47To prawda, w poczekalni u lekarza z każdej strony dobiegał podobny kaszel... W takim razie zdrówka do "entej potęgi" dla wszystkich!
basiaaak
18 stycznia 2017, 11:27Dużo dużo zdrówka życzę :) Odpoczywaj
myfonia
19 stycznia 2017, 08:44Dziękuję, staram się oszczędzać choć to siedzenie w domu jest wbrew mojej naturze :)