Pora spojrzeć prawdzie w oczy.
Zdrowe jedzonko nie wystarczy, kiedy wchłaniam ilość większą niż to co spalam. Co z tego, że pieczywo z mąki z pp, podobnie makarony, kasze suto okraszane warzywami, dobre tłuszcze, pestki, owoce, chudy nabiał jak... potrafię tego wciągnąć... dużo. Liczenie mi zostaje. Muszę na nowo zacząć wrzucać wszystko na wagę, obkurczyć rozpasany żołądek i nauczyć się jeść mniej.
Waga sięgnęła poziom ohydnej i dawno niewidzianej "górki".
Żeby do łepetyny dotarł fakt, że odchudzanie np. od 21 marca czy 10 czerwca czy od kolejnego i kolejnego poniedziałku nie przyniesie spodziewanego rezultatu i nie da się schudnąć 10 kg w tydzień czy miesiąc - wizualizacja. Wiem, wiem. Enty raz. Ale pomaga - bo dzięki niej wiem, że liczy się każdy dzień w walce z własnymi słabościami i to proces długotrwały. Ba, jak sądzę na myślenie o tym co jem - jakościowo a przede wszystkim ilościowo - jestem skazana dożywotnio.
Pierwszy miesiąc zakładam skrajnie optymistyczną wersję ok 1 kg tygodniowo. Chyba w myśl idei, że skoro tak szybko przyszło... to łatwo pójdzie?? hehe
W lutym "zadowolę" się tygodniową utratą 0,7 kg, a w marcu całkiem "skromnie" - 0,5 kg.
9.01 -78,3 kg - START
1. 16.01 - 77,3 (16.01 wciąż 78,2, ale 18.01 już 77,4 :) a 20 76,9...
2. 23.01 - 76,3/ a jest 76,8
3. 30.01 - 75,3
4. 6.02 - 74,6
5. 13.02 - 73,9
6. 20.02 - 73,2
7. 27.02 - 72,5
8. 6.03 - 72
9. 13.03 - 71,5
10. 20.03 - 71
11. 27.03 -70,5
12. 3.04 - 70
13. 10.04 - 69,5
Bolesne ale prawdziwe, że na utratę tych paru kilogramów potrzeba paru miesięcy SOLIDNEJ KONTROLI ZJADANYCH POSIŁKÓW I ĆWICZEŃ. AMEN.