Witajcie!
Wskakuję w kolejny tydzień diety z wagą 66,6! Łącznie zrzuciłam 4,4kg a przez tydzień 0,7kg.
Jak od paru ostatnich tygodni, dziś również, obawiałam się, że będę na plusie. Niestety nie jestem (jeszcze?) demonem sportu i siłowni. Po zakwasach, które dopadły mnie we wtorek, zwolniłam nieco tempo i ograniczyłam ćwiczenia, bardziej skupiając się na innych partiach niż brzuch.
Uzupełniłam lodówkę o kilogramy warzyw, gdyż miałam wrażenie, że coraz mniej ich w naszej diecie. Znów mam zielono-czerwoną lodówkę. A moje dzieci mają taki spust ostatnio, że tylko targam te siaty do domu. Ale niech sobie rosną zdrowo. Słowem wyjaśnienia - one nie jadły wcześniej z nami śmieci. Starszy tylko jakieś kindery itp. - w końcu to tylko dziecko. I tak jak na 4-latka super wcina wszystko, co mu dam.
Z grzechów w poprzednim tygodniu pamiętam poniedziałkowego cheat meala: shoarmę z frytkami belgijskimi. Porcja była ogromna, a ja wciągnęłam to do końca. Spokojnie mogłyby to być 2 porcje. Było, minęło. Poza tym byłam u mamy i miałam taką ochotę na jabłecznik. Mojej mamie 2 razy nie trzeba mówić - upiekła w piątek duża blachę. Wciągnęłam ćwierć blachy w 2 dni.
Dziś miał być nasz kolejny cheat meal, ale nie wiem, kiedy kupimy jakiś syf, bo idę dziś na zebranie do przedszkola, a malutka się przeziębiła i wymaga mnóstwa uwagi. Starszak z zazdrości też potrzebuje wiecej skupienia i takim oto sposobem bez przerwy zajmujemy się naszymi Bobkami. Chociaż mój mąż pewnie nie odpuści. On czeka zawsze na ten dzień, jak na zbawienie.
Muszę przyznać (mąż też to zauważył), że po 5 tygodniach zdrowej diety (z chwilami słabości do domowych wypieków) nasze doznania smakowe wyostrzyły się chyba maksymalnie. Czuję wszystkie smaki ze zdwojoną siłą. Zupełnie nowy wymiar smaku! Podoba mi się to :)