Był długi wpis, ale go zeżarło, więc jak się nie wkurzę, to dodam podobny, tylko mega skrócony.
Chodzi o to, że mieszkamy rodzinnie w jednym domu i jedna z moich współlokatorek (nazwijmy ją panią L.) zaczęła dietę razem ze mną. Już się razem odchudzałyśmy kiedyś i całkiem nieźle nam to wyszło, ale wtedy byłyśmy na Lipotrimie- kiedyś już o tym pisałam i już nie chce mi się do tego wracać. W każdym razie, pani L. nie ma bladego pojęcia o zdrowym odchudzaniu, a każda jej dieta polegała na niejedzeniu. I kończyła się klęską.
Zatem teraz wszystko trzeba jej mówić, co ma jeść, pić i kiedy i w jakich ilościach, a ona patrzy na mnie jak na kosmitę.
Myślałam, że i tym razem dieta nam świetnie pójdzie, ale ona a to kanapeczkę na białym pieczywie z masłem, pasztetem, kiełbaską, serkiem żółtym i pomidorkiem wcina (na kolację), a to nowej szyneczki "spróbuje", a to makaron zasmażany z warzywami... Masakra!
A jakby tego było mało, to wczoraj- pierwszy dzień diety- wypiła butelkę wina i poprawiła puszką browara (co dalej, nie wiem, bo poszłam spać), a dzisiaj, jak na razie 2 piwka... Zobaczymy, jak się rozkręci. Ona w ogóle je chyba tylko 2 posiłki dziennie...
Wnioski? Muszę liczyć na siebie.
Ja tam siedzę przy herbatce pu-erh i skrobię sobie tutaj, a pani L. patrzy na mnie i patrzy i pewnie zastanawia się, co ja tutaj tak skrobię. Bo oczywiście nie pochwaliłam się, że mam tu konto, bo to jest chyba jedyne miejsce, gdzie mogę się tak uzewnętrznić.
Dobra, spróbuję dodać ten wpis, a jak mi znowu zeżre, to ja zeżrę laptopa:)))
Wszystkim łaskawej wagi życzę i miłych snów:)