Wczoraj po raz pierwszy zaprowadziłem córkę do szkoły. Mimo paskudnej pogody pierwszy dzień przeszedł gładko i bezboleśnie. Przynajmniej część "szkolno-kościelna". Gdy dotarliśmy na mszę z okazji rozpoczęcia roku większość ławek była już pozajmowana. Przeszliśmy na początek, gdzie były jeszcze wolne miejsca. Po chwili koło nas dosiadł się burmistrz i dyrektor szkoły. W takiej sytuacji małej nie pozostało nic jak tylko "zachowywać się dobrze". Po mszy pojechaliśmy do szkoły. Jak się można było spodziewać był ogromny korek. Zaparkowaliśmy z 200 metrów od szkoły i następnie szybkim krokiem wyprzedziliśmy kilkadziesiąt samochodów. Rodzice chcieli zaparkować bliżej i okazało się to błędem. Punkt dla mnie.
Potem oficjalne rozpoczęcie dla dzieci klas pierwszych. I losowanie pań-wychowawczyń. Najpierw losowano dziecko z klasy, a następnie dziecko losowało sobie (i reszcie klasy) wychowawczynię. Losowanie przypadło w udziale mojej córce, odważnie podeszła na środek sali i wyciągnęła los. To już mamy wychowawczynię.
Następnie wszystkie dzieci z rodzicami przeszły do swoich klas. Po krótkim wprowadzeniu dzieci zostały poinformowane jek się należy zachowywać: "Dzień dobry", "Jestem", "Obecny/Obecna". Rodzice natomiast dowiedzieli się kilku podstawowych informacji.
Po powrocie do domu mała natychmiast przystąpiła do kompletowania plecaka na dzień dzisiejszy. Podręcznik A, B, C.
A potem mieliśmy w domu drakę. Po kolejnym pytaniu żony: a jak nazywa się pan od angielskiego wybuchnęłem: "Nie wiem, pytałaś się już wiele razy i w dalszym ciagu nie wiem. I po co się pytasz, skoro nie pamietasz odpowiedzi sprzed 5 minut". A potem było bardzo nie fajnie...