Weekend z odpustem i wracamy do walki ;)
Pierwszy raz od półtorej miesiąca zrobiłam sobie odpust - z okazji urodzin mojego męża. Zrobiłam dobry obiad, którego nie mogłam sobie odmówić. Tiramisu i jeszcze jedno ciasto, których niestety też nie potrafiłam sobie odmówić. Do tego w pt było wyjściowo, alkoholowo, ale fakt faktem bardzo dużo chodziłam i samego tego spaliłam ponad 200kcal. Zawsze coś.
W sobotę waga mnie rozradowała, bo wyniosła 50,8kg, ale jednak po chwili stwierdziłam, że to chyba jednak bardziej kwestia post-alkoholowego odwodnienia ;) Weekend był jeszcze bardziej ciastowy i zaliczone spotkanie z sąsiadami, więc i jedzenie i alkohol... no i waga już mniej więcej taka jak przed weekendem bo 51,8kg. W pt rano było 51,4kg, więc w sumie nie najgorzej i liczę, że szybko to nadrobię ;)
Wczoraj zaliczyłam turbo spalanie, po którym jakoś od razu psycho-fizycznie poczułam się lepiej, choć wczoraj z uwagi na zbliżający się okres myślałam, że dosłownie zemdleję ;)))
Nic to - nie poddaję się i walczę dalej ;)
Trochę się dzieje
Wczoraj po raz pierwszy musiałam odpuścić sobie ćwiczenia. Mąż na mnie wymusił. Ostatnio coś mi się ostro pochrzaniło z babskimi sprawami. Generalnie co chwila jakieś plamienia, a ostatnio nawet międzymiesiączkowe krwawienia. Latałam trochę po lekarzach. Robiłam badanie normalne i USG. Byłam wczoraj jeszcze u drugiego lekarza, który skierował mnie na morfologię, prolaktynę i TSH. Kilka wskazań leków. I zaleceń, że gdyby było bez zmian do szpital. Albo gdyby wyszło mi w teście, że to wczesne poronienie, to szpital natychmiast. Póki co jest chyba trochę lepiej i jest szansa, że zakończy się to wszystko po prostu przepisaniem hormonów, które wyregulują mi gospodarkę hormonalną. Ale strachu trochę było. No i - ponieważ krwawię, mąż mi zrobił wczoraj szlaban na ćwiczenia, żeby mi się znów nie rozkrwawiło wszystko bardziej i żeby jednak wykluczyć z naszej strony akcję-szpital. Jeden raz - chyba nic mi się nie stanie.
Tak czy siak dietuję się dalej. Zdarzyło mi się w sobotę zjeść pizzę, ale wskoczyłam nadplanowo na rowerek w związku z tym. No i w pt mój mąż ma urodziny, wobec czego również po raz pierwszy od dawnaaaaa zjem ciasta :) najwyżej faktycznie więcej poćwiczę. Zauważyłam, że rowerek mnie zdecydowanie rozgrzesza :D :)))
Dobrze idzie - coś na blizny? ;)))
Nowa waga: 52,3kg! :) Wreszcie znów waga się ruszyła, po tym jak stała chyba ponad 2tyg ;) Warto było się nie zniechęcać zastojem ;)
Zaczęłam więcej pić - ok 2-2,2l/dziennie. Może to tego zasługa z ta wagą? Wcześniej pewnie wyrabiałam się w 1-1,5l max.
W czwartek kontuzjowałam sobie piszczel. Jak? Wpadłam jak ta niemota na drzwiczki niezamkniętej zmywarki, niosąc stertę upranych ubrań... Mam strupa teraz na jakieś 7-7cm długości na skos przez piszczel. Okropnie to wygląda. Martwię się o bliznę. Macie jakieś sprawdzone leki? Baaaardzo liczyłabym na pomoc, bo boję się ohydnej blizny. Nie po to chce zrzucić zbędne kg, żeby nie móc pokazać nóg... ;/ Eszzzz.
Mimo czwartkowej akcji wywrotowej zaliczyłam skalpel. Ponieważ rana była świeża, odpuściłam sobie rowerek, żeby mi się nie rozbabrało bardziej. Wczoraj znów skalpel. Jutro spróbujemy turbo-spalanie i znów rowerek po.
Zainstalowałam sobie też nową apkę - MyFitnessPal, która zlicza mi zjedzone kalorie i ćwiczenia ;) Prowadzę statystyki dopiero 3 dni, ale wychodzi mi póki co, że zjadam tak ok. 1000-1400kcal/dziennie. Program zaleca mi do chudnięcia 1200. 1400 zrobiłam np. wczoraj, ale ze względu na ćwiczenia (skalpel to podobno ok 400-450 spalonych kcal) wróciłam do wyniku ok 1000 na koniec dnia ;) I waga leci, centymetry znów też ;)))
Zero grzechów przez weekend! Może poza kakao z cukrem trzcinowym i tłustym mlekiem (bo takie pija moje dziecko), ale wliczyłam wszystko i wyrobiłam się w dziennej dawce kcal bez bólu ;)
Yupppiieeee! :) Liczę, że za jakiś miesiąc dwa, będę wyglądać znacząco inaczej ;)))
Póki co, odkąd się za siebie wzięłam (09.01.2015): -4,5kg, -12cm w sumie w obwodach. :)
Nietłusty tłusty czwartek ;)
Nie wiem, co mi się porobiło, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była tak konsekwentna i zawzięta. Nie zjem dziś ani jednego pączka. :) Nie, i koniec kropka.
Nie działają na mnie ani widok słodyczy, ani widok kogoś jedzącego. Bo wiem, że ja nie i już. Bardzo mi z tym dobrze. Nadal lekkostrawnie, dietetycznie.
Cały czas, konsekwentnie mój plan:
wt i czw - 40min skalpel, 50min rowerek
niedz - 40min skalpel.
Zastanawiam się, czy w tygodniu nie dorzucić jeszcze jakiejś serii 10min na brzuch. Albo na niedzielę nie zrobić killera zamiast skalpela. Do tej pory killera robiłam raz. I było koszmarnie ;) Ale, w sumie ćwiczę już prawie miesiąc, powinno być lepiej i zawsze to kolejne zróżnicowane ćwiczenia przecież. Obaczym.
Waga wciąż 53,4-53,7kg. Mimo braku przestępstw przeciw diecie. Mimo nie odpuszczania z treningami. Liczę, że z czasem to się zmieni ;)
Dieta i ćwiczenia od miesiąca, zdjęcia
Wracam tu i wracam co jakiś czas. Ale. Uderzył mnie w tym roku kryzys 30tki. Trzydzieści już skończone, w tym roku 31 i dostałam szajby. Takiej, że naprawdę wjechało mi na psychikę ;) Więc od 9 stycznia jestem na diecie. Takiej swojej własnej, zdrowo-rozsądnej, myślę. I ćwiczę od 20 stycznia 3x w tygodniu.
Czego nie jem:
-Pieczywa żadnego. Zamiast jem wafle kukurydziane, które wg mnie są pyszne i smakują jak popcornik, a do tego jedna kromka ma raptem 19kcal. To oznacza, że 5 tych wafli ma tyle kalorii co pół kromki jakiegoś normalnego pieczywa. Mnie to zachęciło ;)
-Ziemniaków (choć czasem zdarzy mi się zjeść w zupie krem)
-Słodyczy
-Słodkich napojów
o jem?:
-dużo sałatek. głównie na obiady w pracy. na bazie rucoli, roszpunki, sałaty lodowej. Z mozzarellami, łososiami, fetami, warzywami, etc. Z oliwą. Czasem z odrobiną miodu. Czasem słodzę stevią z erytrytolem (0kcal).
-unikam panierek, mięso smażone, owszem, jem, ale dla siebie smażę bez panierki, soute, odciskam całe ręcznikiem papierowym.
-dużo gotowanych warzyw - albo samych albo do takiego mięsa soute.
-zdarza mi się jeść makarony, (np. ze szpinakiem, polędwiczkami smarzonymi,
zabielone delikatnie jogurtem greckim, z suszonymi pomidorami, itp.) ale
malutkie porcje, jak dobrej restauracji ;)
-serki wiejskie z pomidorami, szcyzpiorkami, ogórkami, rzodkiewkami, itp.
-owoce: jabłka, mandarynki, grapefruity.
Co piję:
-wodę
-zieloną herbatę
-coca cole zero (nie potrafię zrezygnować, z czegoś bardziej smakowego)
-zdarza
mi się pić alkohol. głównie cydr ;) tego nie jestem w stanie sobie od
czasu do czasu (przy spotkaniach ze znajomymi) odmówić :)
Ile ćwiczę:
-skalpel Ewy Chodakowskiej (3x w tyg) - 40min
-rowerek stacjonarny (2x w tyg) - 30-50min (po skalpelu)
Aktualne zdjęcia i porównanie wymiarów... powrót
do ćwiczeń po roku..
Od roku prawie nie ćwiczyłam. Musiałam wejść w tryby pracy, później
przez zimę jakoś nie było energii i wreszcie teraz jakoś się
zmotywowałam. Za 1,5 miesiąca wyjeżdżamy na wakacje, więc tym bardziej
przydałoby się coś zrzucić. Zrobiłam wpis z pomiarami i nie powiem -
nieco się przeraziłam. Zobaczcie na to (szczególnie talia, brzuch,
biodra, udo...):
parametr |
30.01.2013 |
31.05.2014 |
waga |
52,5 |
55,2 |
szyja |
30,5 |
31 |
piersi |
88 |
89 |
biceps |
26 |
27 |
talia |
68 |
70 |
brzuch |
74 |
82 |
biodra |
93 |
97 |
udo |
54 |
56 |
łydka |
34 |
34 |
Nie ćwiczyłam przez rok i wydawało mi się, ze nie
jest źle. Teraz, po zdjęciach i tej tabelce z wymiarami widzę, że wcale
nie jest też dobrze... Spróbuję rowerek niemal codziennie 50min
(zaczęłam wczoraj) + brzuszki jakaś kombinacja. Myślicie, że w 1,5
miesiąca zdążę coś z tym zrobić tak realnie? Nie wiem jeszcze, co z
dietą. Pewnie zwyczajnie będę odżywiać rozsądniej - eliminując słodycze,
więcej lekkich obiadów (sałatek i bez zapełniaczy), mniejsze porcje. Waga w sumie mocno mi sie waha zależnie od dni. Na przestrzeni kilku dni potrafię ważyć 55kg albo 53,5kg. Wolę oczywiście ten drugi pomiar. Tak czy inaczej muszę się za siebie wziąć.
A to zdjęcia, jak wyglądam teraz:
majówkowy niż samopoczuciowy
Wiem, że majówka, że w sumie więcej czasu z mężem, że jakieś spotkania towarzyskie. A jednak. Mimo wszystko wciąż towarzyszy mi jakiś doło-stres. Nie wiem, jak inaczej to nazwać. Chyba zaczynam trochę stresować się kasą, brakiem pracy, kiepską sytuacją na rynku pracy, tym że czuję się mniej wartościowa (tak intelektualnie), odkąd mam dziecko; tym że myślę o pracy, dzięki której mogłabym się rozwijać cieszę się na myśl, że mogłabym znaleźć taką, a po chwili się smucę, że to byłoby kosztem Szkrabola, że miałby mnie mało, że tyle się teraz mówi o zapracowanych rodzicach, zaniedbanych dzieciach, a nie chciałabym tego sprawić swojemu. Z drugiej strony zawsze to inna kasa. A po kolejne - jakiś rozwój, bo jednak niemiło jest się cofać. Zawsze to taki pstryczek w nos, albo jakiś ciężarek, który z człowieka szydzi, każe myśleć, że wcześniej się udawało, że teraz życie weryfikuje, co człowiek może, etc, etc, etc... wiem. nieco to chore, ale w sumie ja właśnie tak jestem skonstruowana. Rozbieram wszystko na czynniki pierwsze i nic nie jest w pełni JAKIEŚ.
Mały zaczął machać pa-pa i mówić, na rękach wyznaczać kierunki przemieszczania palcem, zapomina się i czasem naprawdę już minutę albo nieco więcej stoi bez trzymanki. Jest fantastyczny. W piątek odbieraliśmy go po nocy od dziadków i niesamowicie ucieszył się na nasz widok. To naprawdę jest TO uczucie, przefantastyczne, że jakiekolwiek zmęczenie już nie istnieje i człowiek zwyczajnie leci do tego dziecka, wycałować, wyganiać, porozśmieszać.
Poza tym boli mnie, że z moją rodziną się tak porobiło. Że prawie nie ma kontaktu (za wyjątkiem więzów bratersko-siostrzanych). Dodatkowo czuję, że mają o to do mnie pretensje, a ja nie potrafię się przełamać. Bo. Właśnie. Ojciec był prawie tydzień w szpitalu na kontroli. Nawet nie zadzwoniłam. Nie miałam potrzeby, chęci. Mam dość pozeranctwa. Tak samo w mojej rodzinie. Dużo udawania, żeby wszystko wyglądało, że wszyscy są, kochają się i świetnie ze sobą czują. Dość. A zarazem tęskno.
Gubię się chyba trochę. I dietetycznie też przez majówkę nie bardzo.
Weekendy - strzał w dietowe kolano
W ciągu tygodnia odchudzam się, idzie mi pięknie, bo waga i cm lecą, a to wszystko do weekendu. Przychodzą znajomi, więc siekam jakieś sałatki, alkohol, następnego dnia kac, a ja kaca muszę przejeść, a w niedzielę zwykle jakaś rodzina, więc znów to samo - standardowy albo prawie standardowy obiad, ciacho... i przychodzi poniedziałek, w które muszę wrócić do punktu wyjścia. Prawie. Dziś waga pokazała 53,9kg, więc 0,8kg do przodu po weekendzie. No nic. Zobaczymy. Wydawało mi się, że nie jadłam wcale dużo, ale jak widać może jednak za dużo.
Z drugiej strony te weekendy totalnie doładowują mnie energetycznie :) Mega pozytywni ludzie, dużo śmiechu, gadania, zwykle kończy się na jakiej godzinie 3. I o ile Małego sprzedamy babci, to jest ok, ale w przeciwnym wypadku po tak małej ilości snu to jest się totalnym wrakiem po niecałych 3h snu :) Oczywiście, ze później lulu razem z Małym, ale jednak 3-4h trzeba tak przetrwać i Małego zabawić, ogarnąć, etc :)
Muszę wreszcie zabrać się za przerobienie tej CVki na angielski. W tym tygodniu muszę ją podesłać. Uhhhh. Dygam się jak nie wiem co. Wiecie, najzabawniejsze jest to, że mamy już jakieś plany wakacyjne (jak w ubiegłym roku, tydzień nad morzem z tym samym składem) na lipiec. Najbardziej chciałabym więc zacząć pracę od sierpnia. Ale nie jestem w pozycji (ani sytuacja na rynku mnie w takiej nie stawia), żeby dyktować warunki np. ok, pójdę do was pracować, ale za 3 miesiące. Oczywiście jakaś tam szansa jest, że tak się okaże. Poza tym - póki co kompletnie nie wiadomo jeszcze, czy będzie dla mnie miejsce, etc. No i boję się, że jednak nadchodzi wielkimi krokami moje rozstanie z Fidrigołkiem, a to jednak coś przykrego i bolącego. Staram się chwytać teraz każdy dzień z nim, bo nie wiem, ile mi jeszcze takich pełnych, naszych dni pozostało.
Do przodu, do przodu.
Dzisiejszy dzień nie zaczął się dobrze. Spina z mężem i to o pierdoły. Czasem naprawdę zachowuje się jak jakieś panisko, co mnie naprawdę zaje...ście irytuje. Najgorsze jest to, że czeka nas weekend "prawie-niewidzenia", bo K. ma uczelnię dzisiaj po pracy do 22:00, ja dziś wieczorem podrzucam Maluszkina teściom n noc i wychodzę z przyjaciółką, jutro mąż się zwlecze przede mną, bo znów na uczelnię na 8:00, więc ew. kawałek sobotniego wieczora przed nami, bo powinien być ok 20-21 w domu. Nie cierpię takich sytuacji, ale mam w sobie zakorzenioną taką cholerną dumę, że nie potrafię się nie buntować przeciwko pewnym zachowaniom. Do tego K. jest prawdziwym cholerykiem, więc wygląda to naprawdę nieco po sycylijsku, bo oboje się nakręcamy. Ehhh. Oczywiście, że go kocham, że on mnie kocha, że nie wyobrażamy sobie inaczej, ale nie cieprię takich chwil (nastrojowo i wybuchowo).
Wczoraj fajny dzień. Cudowny długi spacer z Fidrigołem, piękna pogoda, fantastyczny nastrój w sercu i głowie. Przedwczoraj z kolei byłam na tym spotkaniu o ew. pracę z tym niby-znajomym (piszę niby, bo znamy się przez mojego byłego narzeczonego, a widzieliśmy się może 2-3 razy i to jakieś 6-9lat temu) i zobaczymy. Jeśli tam, to na pewno muszę ogarnąć się z tym angielskim. Powiedział jednak, że może udałoby się hybrydowo to zrobić, czyli zacząć pracę i naukę angielskiego równocześnie. Póki co muszę przerobić CV na eng i przesłać przed weekendem majowym, a on ma się dowiedzieć o możliwości zatrudnienia. Generalnie bardzo podobało mu się moje CV, że super i merytorycznie i graficznie. Oczywiście wszystko super extra poza tym angielskim, który jest wymagany w stopniu komunikatywnym. Zobaczymy.
Dzisiaj trochę luzu. Moja teściowa Maluszkina ma odebrać już ok 17, żebym zdążyła zrobić sobie zakupy i się wyszykować. Fajnie z tą pomocą bardzo. Naprawdę to mocno odciążające, a i dla Małego widzę, że fajne.
Na wadze 53,4kg. Spadek już o 1,4kg przez tych 5 dni. Bomba :) choć wiem już, że to tylko na początku tak różowo spada :))) Mój dzień wygląda teraz tak dietowo-sportowo:
- dokładnie o 05:40 pobudka :) tak z zegarkiem w ręku budzi się mój Skarabeusz :)
- ok. 7:00 śniadanie (pomidor z cebulą i jogurtem greckim light, sól, cukier, pieprz, do tego kromka ciemnego, orkiszowego pieczywa, herbata gorzka, coca cola zero)
- ok 9:00 Mały lulu, a ja do ćwiczeń. Rozgrzewka jakieś 5 min i 40-45min na rowerku stacjonarnym. Prysznic, nieco się ogarnąć, fajek, przygotować Małemu zupkę.
- ok 11:00 Mały je, ja jem (zwykle powtórkę z tymi pomidorami, bo ja się fiksuję czasem jedzeniem) ogarniamy się i wychodzimy na spacer 2-3-godzinny.
- ok 14:00 wracamy ze spaceru, Mały je, ja jem (małą porcję np. ryżu z gotowanym kurczakiem i sosem indyjskim)
- ok 17:00 Mały je, ja jem ok 18:00 (kanapkę z tego chleba orkiszowego, ale bez masła)
- ok 19:30 Mały do kąpieli, je (ja już nie) śpi ok 20:00-20:30, a ja... ja padam niewiele później, bo ok 21:00-22:00 :)
Jakoś to idzie :)
Wczoraj był MEGA aktywny dzień :) Nie dość, że trener vitalii kazał mi skakać pajacyki, robić pompki, brzuszki (test wytrzymałości), po których mam dziś w brzuchu zakwasy, to wczoraj zaliczyliśmy z Maluszkinem 4h spacer :))) Fidrigoł połowę spaceru przespał w wózie, a po powrocie do domu pełen werwy :)))) w przeciwieństwie do mamy, która najchętniej by wreszcie posiedziała :)))
Dziś 54,2kg na wadze.
Poznaję miasto. Mieszkamy na skraju, więc wyprawiliśmy się do centrum. Ale to małe miasto, więc dojście tam marszem zajęło nam 35min :))) W każdym razie zaczynam się oswajać, uważnie odnotowuję w pamięci ulice, punkty charakterystyczne, etc :)
Coraz więcej myślę o pracy. Dzisiaj mam dzwonić w sprawie jednej ewentualnej, naprawdę niezłej, ale w Warszawie. Trochę się boję tego telefonu, bo wydaje mi się, ze przez te 1,5 roku całkiem wypadłam z obiegu, a moja elokwencja przestała zwyczajnie istnieć... Dodatkowo musiałabym podszkolić angielski, więc czekałyby mnie jakieś 2-3 miesiące intensywnej nauki. W sumie to świetna motywacja. Coś co mogłoby mnie wreszcie do tego zmusić :) Podobno przyjmą mnie z otwartymi rękami. Ja jednak nie jestem nastawiona tak hurraoptymistycznie. Z drugiej strony nasi przyjaciele mają rozmawiać z jednym kimś w sprawie pracy dla mnie tu. Nie mam pojęcia na czym miałaby ta praca polegać (poza tym, że biurówka), ale byłaby na miejscu, więc miałabym mimo wszystko więcej czasu dla Małego, bo nie traciłabym czasu na dojazdy. Z drugiej strony praca w Warszawie byłaby lepiej płatna, bardziej satysfakcjonująca, nie czułabym, że się cofam, etc. Ale zawsze to zamiast jakichś 3h po pracy z Małym miałabym 1,5-1h. A to spora różnica. Eh. Tak czy siak jeszcze nie mam w garści żadnej, więc może gdybania zbędne. W każdym razie do nowej pracy chciałabym pójść z nienaganną sylwetką. Żeby się dowartościować. Zwyczajnie tyle.