Poniedziałek: na termometrze 0 stopni, strasznie ciemno ale nie pada, jezdnie posolone/rozpuszczone, nieźle się dzień zaczyna, ale tylko przez 5 pierwszych km. Następne 5 już są inne - deszcz leje, zamiast jezdni mam ścieżkę rowerową, a na niej taki lód, że dobrze, że mam rower, to mogę się na nim podeprzeć i tak razem się ślizgamy, mam już dosyć tej zimy!!!
A w pracy Śniadanie Noworoczne, podsumowanie roku, plany na następny, życzenia... kanapki, owoce, rogaliki z czekoladą i wiśniami. A ja nie umiem tak po prostu jeść i gadać i integrować. Muszę jeszcze gapić się w talerze innych. A jest na co: duża grupa, która skubie jedna mandarynkę poł godziny (dieta E. Dąbrowskiej, taka trochę flexi, bo tam chyba nie ma mandarynek) popijając woda mineralna niegazowaną, rozmawiają tylko o tym, który to dzień tej diety i le zostało. Jeszcze większa grupa tych, co talerze nie wystarczają na to, co chcą mieć w brzuchu za chwilę, ci gadają o wszystkim. Nieliczna grupa tych pozostałych i kilka osób nieobecnych, bo jedzą tylko to co firma cateringowa w szarych torbach im rano przywiozła. No i ze dwie osoby, które odchudzają się w naprawdę "alternatywny" sposób, jakąś agresją skierowaną na siebie można to nazwać.
A ja trzy mandarynki i kawa, gadam o wyjeździe świątecznym swoim i innych. Jak np. jeździ się w Białce na nartach, kiedy jest -15, naśnieżony tylko wąski pasek pod wyciągiem, tłum z całej okolicy, a wszystkie armatki z całą mocą grado/śniegiem strzelają w twarz.
W każdym razie: 20 km rower i nic więcej tego dnia.