Reel na dziś. Wyjechałyśmy z campingu w dość pochmurnej pogodzie. Warto było się nasmarować, bo słońce poniekąd się pojawiało, a lepiej nie musieć później zakładać plecaków na poparzone ramiona. Mijałyśmy Uithoorn, gdzie dzień wcześniej na bulwarze jadłyśmy pyszną burratę we włoskiej restauracji.
Okrążyłyśmy Amsterdam i co chwile słyszałyśmy i widziałyśmy samoloty. Niektóre startowały naprawdę nisko. Oczywiście jak zwykle na zdjęciu wszystko wydaje się bardzo daleko.
Przez Haarlem albo Hoofdorp [już nie pamiętam] jechałyśmy przez parki ze zwierzętami gospodarskimi. Stały tylko tabliczki, że uwaga – zwierzęta – i trzeba było czasem dzwonić lub wykonywać slalom, aby nie najechać jagnięcia. Krowy na szczęście nie stały na ścieżce rowerowej. Wolno tam chodzić z psami na smyczy. Ciekawe iloma zagryzionymi zwierzętami skończyło by się to w Polsce? Tutaj – przypomnę – psy są po tresurze – potrafią się zachować. W Polsce nadal psy się rozpieszcza i pozwala skakać „bo tak ładnie się cieszy jak cię widzi” i niestety to skutkuje potem pogryzieniami. [sprawa sprzed miesiąca chociażby – nie tylko brak tresury, ale i szczepień!]
Później usiadłyśmy sobie przy jednym z fortów i zjadłyśmy sałatki na lunch. Przy okazji znalazłam mapkę, gdzie są kolejne forty. tergo dnia zobaczyłyśmy je niemal wszystkie aż do Wormer.
W jednym miejscu trafiłyśmy na prom. Pół godziny stania z rowerami poskutkowało tym, że po ponownym rozpoczęciu jazdy ledwie byłyśmy w stanie pedałować. Osobiście miałam wrażenie, że jestem na wysokiej przerzutce i nie moge ujechać. Okazało się, że byłam na trójce. Powinnam jechać jak burza i bez trudności. Jednak uda już odmawiały posłuszeństwa. Po kilometrze nogi wróciły do pełnej mocy i można było jechać dalej. Ale przez moment były wątpliwości.
Trafiłyśmy ciekawe domy po drodze. Już nie takie wille jak w Breukelen i okolicach, ale nadal ciekawe domy. Poniżej zaś zdjęcia bez komentarza. Po prostu ciekawostki.
Tydzień na rowerach. Coraz dłużej śpimy. Zmęczenie daje się we znaki. Upały dają się we znaki. Tego dnia niby było pochmurno, ale było duszno i jakby zbierało się na ciężki deszcz lub burzę. Dotarłyśmy na camping późnym popołudniem z lodami w plecaku. Rozłożyłyśmy namiot pod którym w nocy uformowały się kretowiny. Biedne zwierzę nie zrozumiało pewnie, gdzie wyszło na powierzchnię. Cała noc rechotały nam ropuchy, w nocy przyszło kilka lekkich przelotnych opadów oraz rozwiało się dość konkretnie. Pogodynka obiecywała stabilny i spokojny wiatr, a tymczasem był on dwukrotnie silniejszy i dość nieciekawie zapowiadał się kolejny dzień pedałowania.
Nie zraziło nas to jednak, ponieważ podjęłyśmy decyzję o porzuceniu ostatniego odcinka drogi – zostało niewiele trasy do pokonania, a więcej jazdy do kolejnego campingu, bo w okolicy nic nie znalazłam. Ostatni camping przysporzył nam problemów, bo zwyczajnie nie było gdzie w okolicy się zatrzymać. Albo nie odpowiadano na rezerwacje i maile, albo campingi były już nieczynne [zamknięte permanentnie], albo po prostu nie było nic w okolicy. Musiałyśmy więc wg planu dorobić ponad 20 km tylko po to, by mieć gdzie spać. Więc machnęłyśmy ręką, uznałyśmy, że widziałyśmy już jakieś 50 fortów, wiele pięknych krajobrazów, w namiocie spało się bardzo fajnie i wygodnie, campingi były też przyjemne i czyste, więc starczy nam. Swoje zrobiłyśmy. Następnego dnia ruszyłyśmy do domu.