W piątek po pracy wybrałam się na trening do mojego trenera. Robiliśmy pośladki Spotkanie było bardzo sympatyczne. Pytam się trenera "Nie pytasz mnie jak moja dieta?" (no bo chciałam się pochwalić, przecież nie po to nie jem słodyczy) A on: "No widzę, widzę że dobrze". Skrzydła urosły i trening odhaczony na 5 z plusem.
W sobotę mój T był w domu, więc sobota była prawie jak niedziela. Od rana wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, potem wzieliśmy się za sprzątanie. Jednak co dwie pary rąk to nie jedna i po godzinie już byliśmy po obowiązkach domowych. Potem usiadłam jeszcze na 2 godziny do komputera popracować a następnie pojechaliśmy z T załatwić parę jego spraw na mieście. Od czwartku jakoś bardziej mnie cisnęło na słodkie i poszliśmy do kawiarni już w piątek. Przed lodówką dostałam oczopląsu i ślinotoku. Co tam były za ciasta! Bezglutenowe czekoladowe z pomarańczą, sernik z dynią, ciasto mech, ciasto jaglane z malinową galaretką...OH i AH. Zdecydowałam się na sernik z dynią i był pyszny, acz na końcu już mi było za słodko Potem wróciliśmy, na obiad zjadłam fasolkę po bretońsku i tak się nią najadłam że tego dnia w sumie nie jadłam już nic więcej. Kcal i Makro się zgadzało. Że po piątku czułam niezłe zakwasy na pośladkach i pachwinach zdecydowałam że zamiast treningu i ćwiczeń pójdę pobiegać. Trasa niestety wkoło domu wychodzi mi już uszami, więc zrobiłam tylko 6 km i to w wielkich bólach. Muszę koniecznie zmienić trasę biegową.
W niedziele od rana mieliśmy trochę małą sprzeczkę o pierdoły, śniadanie i potem zaległam na tapczanie. Kurze starte, łazienka umyta, pies wykąpany, podłoga odkurzona i umyta, szafki w kuchni umyte, część umyłam też już w środku, szafki w pokoju i łazience przetarte w środku, pranie zrobione, praca skończona....i nie miałam co robić. NUDZIŁAM się. Tak szczerze powiedziawszy leżałam, siedziałam, wisiałam na tej kanapie prawie do 18 godziny. W między czasie byłam z psem, zjadłam obiad i poćwiczyłam około 40 min. ale bez spiny. O 19 namówiłam mojego T żebyśmy gdzieś pojechali i pojechaliśmy na kawę do miasta. Poszliśmy zobaczyć rzeźby lodowe, jarmark Świąteczny i potem do naszej ulubionej kawiarni. I wiem że niby CHEAT był w sobotę zamiast w niedzielę, ale ale, zamówiłam śliwki pod kruszoną i wino grzane. Ob myśleliśmy też prezenty. Dla teściów kupujemy bilety na koncert a dla brata i dziewczyny bilety do kina na 3D bo nie byli. Do tego musimy dokupić jakieś drobne upominki. Chcieliśmy jakieś słodycze, może kosmetyki. Na jarmarku widzieliśmy fajne mydła naturalne. Kupiłam takie w grecki i byłam bardzo zadowolona.Wróciliśmy ok. 22 i od razu kładłam się do łóżka. Wino baaardzo dobrze mi zrobiło tak więc z wypadu byłam zadowolona. Zdecydowanie niedziela była relaksująca.
A no właśnie, w sumie miałam co świętować, bo w niedziele rano waga była łaskawa i pokazała mi 56,8 kg. Ale nie ma co się podniecać. Wiem, że nie mogę odpuścić, że muszę popracować nad dietą i dalej jadę z wyzwaniem ćwiczeniowym jak i słodyczami, a raczej ich brakiem. Wczorajsze menu wyszło ok. 1500-1700 kcal, tragedii nie ma, ale słodycze znowu idą w kąt. Do Świąt nie zostało wiele czasu, wytrzymam :)
roogirl
14 grudnia 2015, 12:46Jak to nie ma co świętować, ze wszystkiego się trzeba cieszyć :)