Rok pełen zmian:)
Ostatnimi czasy doszłam do wniosku, że każdy kolejny parzysty rok jest w moim przypadku okresem samych pozytywnych zmian - koniec studiów, pierwsza praca, w której się czułam spełniona i potrzebna, etc.
Tym razem pierwszą noc nowego roku spędziłam w moim własnym mieszkanku, byłabym więc nierozsądna, nie biorąc tego jako zwiastun kolejnych 356 dni sukcesów:) Dlatego też daję sobie jeszcze 4 dni na dokończenie sprzątania i układania moich bambetli, a potem rozpoczynam rok z Chodakowską, owocami, ćwiczeniami, warzywami i czołem podniesionym wysoko na przeciw nowym wyzwaniom.
A co! ja też potrafię:)
światełko:)
dałam sobie w kość w niedzielę wieczorkiem, żeby się nauczyć, że jak ciasta - to kawałek a nie pół blachy - w efekcie tego drugi dzień chodzę jak połamana, ale w sumie uszczęśliwiona faktem, że w takich częściach ciała też mam mięśnie:)
dzisiaj wieczorem na rozruszanie bolących części ciała - rowerek:)
tak, wiara w siebie zaczęła powracać:) w nagrodę - zamiast ciasteczka - marcheweczka:)
TAK, ja też potrafię:)
:(
nienawidzę siebie - od stóp do głów
nie mogę na siebie patrzeć w lustrze - szczególnie dzisiaj gdy po raz kolejny straciłam nad sobą kontrolę i zmiotłam pół blachy ciasta
mam ochotę wziąć nóż i pociąć każde miejsce, gdzie jest mnie za dużo - od nóg, przez brzuch po ramiona
czuję w stosunku do siebie obrzydzenie, zniesmaczenie i litość i wszechogarniające poczucie winy
Pierwsza baza - zaliczona:)
Co prawda nie wychodzi mi zbytnio ograniczanie mojego nieposkromionego apetytu, ale twardo trzymam się planu, żeby dwa razy w tygodniu chodzić na fitness - nawet jeśli nie chodzę na zaplanowane zajęcia dzień do dniu to wskakuję na jakieś inne w tygodniu żeby nie stracić okazji.
do tego wszystkiego, słuchajcie - zakochałam się:) w owsiance z rodzynkami!! w mojej nowej pracy w maszynie do kawy jest opcja gorącego mleka, więc wykorzystuję ją skrzętnie do zalewania płatków owsianych, które sobie przynoszę:) nie spodziewałam się, że tak niewielka ilość jedzonka tak skutecznie i na tak długo zapełni mój żołądek bez dna:)
a z czym Wy jadacie owsiankę? macie jakieś swoje prywatne patenty;)?
Kolejny słomiany zapał...
Miałam wielkie plany, długą listę postanowień i zmian wprowadzanych w życie małymi kroczkami, a tym czasem wystarczyło, że zmieniłam pracę i już wszystko poszło się kochać.
Tak, wiem - zmiana pracy to nie wytłumaczenie - powinnam twardo stać przy planie pierwotnym, a nie szukać powodów, żeby mi się nie udało...
Gdy tak teraz napisałam te słowa to przed oczami pojawił mi się pewien znajomy, który mając już 30 lat nadal pozostaje bezrobotny i na garnuszku u mamusi, bowiem notorycznie powtarza, że on by bardzo chciał pracować, ale.... i podaje litanię przeszkód, z których żadna oczywiście nie zależy od niego. Takie zachowanie budziło we mnie zawsze głębokie zgorszenie... Powinnam sobie chyba powiesić na ścianie jego zdjęcie, żeby nie zapominać o tym, że cel jest po to żeby do niego dążyć:)
Tym bardziej, że na horyzoncie pojawia się przeprowadzka - tak, tak moje drogie Panie - nareszcie wyprowadzam się na swoje =] nie będę ukrywać, że wiążę z ta zmianą bardzo duże nadzieje, bo skończą się małe dzikie wypady po chipsy albo krótkie wizyty w McDonalds'ie - będzie wyznaczony budżet na miesiąc na jedzonko i nie ma zmiłuj - nic ponad to:)
No i obiecuję, że już nie będę na tak długo znikała;)
Wyzionęłam ducha - zaraz wracam
Postanowiłam zrobić kolejny krok w stronę poprawy formy i zapisałam się na grupowy fitness:) Oczywiście mądra Kasia nie mogła zacząć kolejnym małym kroczkiem i zamiast zaczynać od jednego dnia w tygodniu przysadziłam sobie od razu zajęciami we wtorki i w środy.
Po wtorkowym cyklu zajęć rowerek plus serie brzuszków doszłam do domu bez większych problemów, jednak po środowym stepie ze sztangą chodzę jak połamany emeryt.
ALE
to mimo wszystko bardzo przyjemne uczucie:) Nareszcie zaczęłam czuć, że coś dla siebie robię. I jedno wiem na pewno - nawet jakbym miała być taka połamana co tydzień to i tak będę chodziła dalej, bo mi się szalenie spodobało:) O!
Infantylny strach o oczach potwora
Doszłam ostatnio do wniosku, że tak naprawdę są dwa powody, które stoją mi na drodze do zrzucenia wagi - lenistwo i strach. O lenistwie napiszę kolejnym razem, a teraz rozłożę mój strach na czynniki pierwsze.
Tak, to uczucie jest durne. Jest to bowiem strach przed głodem. Łatwiej byłoby mi stanąć na rzęsach niż przeprowadzić jednodniową głodówkę z sukcesem. Nie wiem gdzie w moim organizmie znajduje się ten pstryczek, który wyłączy głodo-sensory, ale oddam pół królestwa i rękę księżniczki temu, kto zdradzi mi miejsce pobytu tej kanalii.
Wyobraźcie sobie piękny słoneczny dzień - Kasia wstaje rano i postanawia się dzisiaj troszkę przegłodzić. Troszkę niepodojadać - tak jak Dr Mosley zachęca. Rano zanim się do końca obudzi, dojedzie do pracy i tam się rozkręci to jakoś idzie, caly jednak czas ma gdzieś z tyłu głowy świadomość "dziś niedojadasz, nie myśl o jedzeniu, nie myśl, o jedzeniu, nie myśl o jedzeniu, wcale nie jesteś głodna, nie chce ci się jeść AAAAAAAAAAAAAA MUSZĘ COŚ ZJEŚĆ!!!!!!!!!" I wtedy się zaczyna.
Nie pomaga kubek herbaty, nie pomaga duża ilość wody. Momentalnie robi mi się niedobrze, zaczyna mnie boleć głowa, a poziom agresji rośnie w ciągu ułamka sekundy wykładniczo. Dr Jekyll zamienia się w Mrs Hyde'a i nie ma zmiłuj - jedzenie musi być, inaczej otoczenie doświadczy katastrofy.
Nietrudno jest zgadną, że oczywiście w moich zakamarkach znajduję coś do jedzenia i zaspokajam głodziada. Tylko że co mi z tego, skoro wtedy zaczyna mi się robić niedobrze z powodu wyrzutów sumienia?! Nie wiem jak tą przeszkodę ugryźć..... Koleżanka mi ostatnio podpowiedziała, żebym na takiego głoda miała w szafce zupki typu gorący kubek - bo to nie jest specjalnie kaloryczne, za to skutecznie hamuje poczucie dzikiego głodu - co o tym sądzicie? Help, don't leave me....
Mały kroczek do małego kroczka i będą efekty:)
W porównaniu z moim pierwszym wpisem wielkich różnic w wadze nie ma, ale 78,1 to już nie 79;) jednak metoda małych zmian ma na mnie wszech miar pozytywny wpływ:) dziś zaczynam kolejny tydzień serii brzuszków, znowu kończę dzień wielkim kubkiem zielonej herbaty i naprawdę staram się nie podjadać po 18.
Kolejną maleńką zmianą, jaką mam zamiar wprowadzić w codzienność to zamiana białego pieczywa, które zazwyczaj konsumowałam na śniadanko na pożywniejszą i znacznie lepiej wpływającą na organizm owsiankę:) próbowałam już dzisiaj na gorącym mleku - jutro spróbuję na wrzącej wodzie. Do końca tygodnia daję sobie czas na dobranie owocowych dodatków oraz ilości płatków, które początkowo będę wrzucała do miski i cała na przód:)
etapem kolejnego tygodnia będzie dorzucenie jakiegoś zestawu ćwiczeń na wieczór i przeniesienie brzuszków na poranek:) ach, czuję się tak, jakby właśnie nadchodziła wiosna:)
Zasada małych kroków?
Do boju start i od razu na "dzień dobry " wywrotka - w pracy wsunięty batonik "Góralki" i 6 ciasteczek, a wieczorem, na ironiczne ukoronowanie dnia - pączek ;( Najgorsze jest to, że to, że zrobiłam źle i co w ogóle zrobiłam doszło do mnie dopiero po fakcie! Zła Kasia! Be!Be!
Może więc zamiast rzucać się z motyką na słońce i próbować zmienić od razu wszystko i na jeden raz lepiej będą małe kroczki, sukcesywnie do siebie dołączane? Pewnie jest to kolejna tak oczywista oczywistość, że nie pozostaje nic tylko z politowaniem pokręcić głową na widok moich myśli, jednak muszę znaleźć dla siebie jakieś wyjście, które pozwoli mi poradzić sobie z potworem-głodomorem, który niczym tasiemiec zakotwiczył się w mojej podświadomości...
Na dobry start postanowiłam nadmiar kawy zamienić na zieloną herbatę, a każdy dzień kończyć brzuszkami:) Znalazłam świetną stronę http://www.miesniebrzucha.pl/ i tak sobie pomyślałam, że to będzie dobry start:) Co prawda pod moim szczelnym tłuszczykiem wyrzeźnionych mięśni widać raczej nie będzie, ale tak sobie myślę, że może to być dobry pierwszy krok w wyrabianiu sobie dobrych nawyków.
A jutro kolejny mały kroczek - niejedzenie po godzinie 18, niezależnie od godziny, o której się położę - tylko woda i zielona herbata. O!
Oto więc jestem
Kasia. Lat 27, wzrostu 170cm, wagi 79kg. Nie powiem, lustro na mój widok nie szaleje ze szczęścia.
Odkąd pamiętam jak tylko widzialam jedzenie to szerzej otwierałam pyszczek, żeby móc więcej wchłonąć. Kaszki, serki, ciasta, ciasteczka, cukiereczki, bułeczki i Bóg wie co jeszcze - pod względem apetytu nie był na mnie mocnych.
Myślałam, że to po prostu kwestia "zdrowego apetytu", jednak jakiś czas temu - ku mojemu przerażeniu - zauważyłam, żepotrzebuję jedzenia do życia tak jak tlenu. No tak, powiecie, to przecież oczywista oczywistość, że jedzenie jest potrzebne. Nie, Moi Drodzy. Ja go potrzebuję jak narkoman strzykawki.
Jest mi źle - jem, jest mi dobrze - jem, zajadam porażki, sukcesy, smutki, radości, niepewność, strach, euforię oraz stres. Słodkości, mleko w tubce, chipcy, bułeczki, rogaliki, Michałki, naleśniki, kanapeczki... Nie ważne co, ważne, żeby było dużo i pysznie.
Posturą nie przypominam Amerykanki z popularnych talk-show, jednak do zadbanej kobitki w formie też mi daleko. Mam wałeczki, celulit i brak jakiejkolwiek prawdziwej motywacji. Dobra jestem w gadaniu i dotrzymywaniu słowa gdy obiecuję coś komuś. Gdy obiecam coś samej sobie, to z góry wiem, że jest to skazane na porażkę.
Za miesiąc i kilka dni zmieniam pracę, poznałam mężczyznę, który zawładnął moimi myślami oraz mam zamiar się w pełni usamodzielnić kupując własne mieszkanie. Tak więc wisienką na torcie zmian (znowu o jedzeniu...) postanowiłam uczynić wielki projekt zmiany własnych nawyków żywieniowych i ruchowych.
Trzymajcie za mnie kciuki;)