Wpis miał być o tym, jak obudziłam się super szczęśliwa i na skrzydłach pognałam do kuchni, bo dziś mam planowy cheat day i mogę zluzować dietową spinę. Ale zamiast tego będzie o tym, co się zmieniło w moim podejściu przez ostatni miesiąc.
Kto funkcjonuje dużo w Internecie i tam szuka porad jak żyć, ten nasłuchał się zapewne o tym, jak to ważny jest dobry nawyk. Ja spędzam w sieci dużo czasu, zawodowo i prywatnie, i o budowaniu nawyków, dobrych nawykach, złych nawykach i książce Siła Nawyku (nigdy nie przeczytałam) nasłuchałam się do porzygu. A dziś zrozumiałam o co kaman :D.
Cheat day służy mi do odpoczynku od tego całego napięcia i stresu bycia na diecie. Z jednej strony bycie otyłą to duży problem, a z drugiej przejście na dietę i zmiana stylu życia to też całe pasmo problemów. Na codzień kontroluję w przybliżeniu godziny posiłków i ich zawartość, ilość wypitej wody i wykonanie planu treningowego. A do tego całość trzeba wkomponować w normalne życie, pracę, dom i rodzinę. A w końcu i tak przychodzą momenty kryzysu, gdy wychodzę na godzinę na miasto załatwiać sprawunki, a po trzech godzinach wciąż nie zanosi się na powrót do domu. I problem co zjeść z dostępnego na mieście prowiantu, żeby nie zawalić diety, ale też nie umrzeć z głodu oraz jak to potem skomponować z dietą dzienną. Same wyzwania.
Ale jako dusza wojownicza daję radę, krok po kroku, wyzwanie za wyzwaniem. I w końcu raz w tygodniu (czasem raz na dwa) przychodzi niedziela, w której jem co chcę. Nie muszę tych wszystkich planów realizować, po prostu wchodzę do kuchni i hulaj dusza. Idę na spacer zakończony lodami. Olewam trening. Wodę piję jak mi się chce. Rozpusta totalna. I po jednym dniu takiego upodlenia, na kolejne dni wracam do żelaznej dyscypliny i robię swoje :)
Aż do dziś. I teraz w końcu o tym nawyku.
Cheat day to nadal relaks dla głowy. Ale nawyk sięgania po sensowne jedzenie, zamiast po śmietnik z soli i tłuszczu właśnie się umocnił i zbiera żniwo. Moje śniadaniowe oszustwo to... jajka, a na deser owoc :) Zorientowałam się, dopiero jak zjadłam, że coś mi to za mocno przypominało dietę. Wróciłam do lodówki, żeby chociaż plaster sera dorzucić do brzuszka na uczczenie rozpusty, ale wróciłam z drugą połową brzoskwini, bo od sera odzwyczaiłam się mocno. Dla porównania, jeszcze miesiąc temu, żółty ser i chleb były podstawą mojego funkcjonowania żywieniowego.
Zamiast zjeść godnie pół pizzy, jak to zwykłam czynić, gdy byłam królową żarłoków i dzikich świń, zamówiłam na obiad sałatkę grecką i pieczywo z czosnkiem :O. Ale największą zbrodnią jest fakt, że owe lody wieńczące wieczorny spacer, które zwykły być firmowym rożkiem z Grycana (dla niewtajemniczonych, trzy gałki lodów, bita śmietana i polewa), zdegradowały się do jednej gałki.
I musiałam dziś poćwiczyć, bo odkryłam niedawno Paulę z treningfitness.com i się zakochałam ❤
Siła nawyku. Dzieje się samo. Nie uwierzyłabym, że to możliwe, gdybym właśnie nie odczuła tego na sobie. A ponieważ teraz mam blokadę przed nażarciem się, taką, jaką mam przed wyjściem z domu z nieumytymi zębami, to myślę, że jest dla mnie nadzieja na przyszłość. Że gdy osiągnę cel odchudzania (a to już w przyszłym roku :D), a dieta się skończy, to nie wrócę na drogę obżarstwa, tylko dzielnie i świadomie będę trwać, lekka jak podmuch wiatru, do końca życia.
I'm the warrior!
AHO!