Co mogę powiedzieć, no. Jest dobrze. Albo inaczej: jest lepiej niż u większości.
Poprosiłam o zmianę diety na ten tydzień. To znaczy kalorykę i makroskładniki pozostawiłam w fachowych rękach, natomiast sama zaproponowałam zmianę ilości posiłków i kondensację jedzenia w czterech zamiast sześciu, a zamiast białka w prochu "normalne" jedzenie. Nie mam nic do białka w prochu, ale jak już mam jeść coś ze sztucznymi słodzikami, to wolałabym chociażby posłodzić sobie kawę czy pożuć gumę i truć się aspartamem czy sukralozą w ten sposób, a nie pijąc mało smaczny koktajl zamiast wciągnięcia rybki czy kabanosa.
Błagania zostały wysłuchane i ten tydzień zaczęłam z jedzeniem wysypującym się z talerza. I o to chodzi, i to mnie się podoba! Bo widzicie, mam takie jedno małe-wielkie marzenie - nie myśleć o jedzeniu. I większe porcje spożywane rzadziej w moim przypadku zdecydowanie temu sprzyjają. Na tyle, że nie wykonałam skoku w bok ani z pizzą, ani z sernikiem, ani z tartaletkami z rabarbarem... Lista tuczącego żarcia przewijającego się w tym tygodniu przed moim nosem była o wiele, wiele dłuższa.
Zdarzyło się podeżreć trochę owoców, słonych paluszków czy miętówek, ale nie biczowałabym się za takie "występki", w końcu dążę do tego, żeby żyć normalnie, a nie żyć odchudzając się. Obwarowałam się w tej nieszczęsnej pracy w biurze, w którym koleżanki zajmują się głównie jedzeniem delicji, takimi przysmakami jak cukierki bez cukru, erytrytol, pestki słonecznika, kawa zbożowa, cynamon, kurkuma, woda smakowa Arctic (ta bez dosładzaczy, tylko z aromatem), napój kokosowy z Alpro... Ogólnie w biurku więcej mam żarcia niż papierów, ale przynajmniej w razie mentalnego ssania mam co ciągać i przeżuwać zamiast wystawionego w kuchni ciasta. W domu też podobnie, klecę sobie jakieś dziwne placki z cukinii i żytniej mąki, galaretki, dziś na kolację zapodany został białkowy baton (z tych lepszych, słodzony stewią, bez soi, na samych naturalnych składnikach i izolacie - polecam sernikową serię marki Ansi) żeby zaznać jakiejś słodyczy w życiu... I mój cel realizuje się sam - jedzenie nie determinuje mojego humoru, nie dominuje myśli i nie spędzam życia na odliczaniu do cheata, ani nie rzucam się na wszystko co jadalne (albo i nie do końca - zdziwiłby się, kto nigdy nie miał kompulsa, jakie rzeczy byłam w stanie włożyć do ust). Jest po prostu... NORMALNIE. A w konfrontacji z wszystkimi ostrzeżeniami, że wychodzenie z diety jest gorsze od samej diety, mogę chyba uznać to za mini-mini sukcesik!