Przede wszystkim muszę się przyznać sama przed sobą: przestałam walczyć o siebie. Niestety. Położyłam śląską przysłowiową "lagę" na wszelkie swoje cele, marzenia, ambicje. Jedyne, co mnie napędzało, to kolejne starty i ten jeden, najważniejszy - maraton.
Muszę też powiedzieć, że tego wpisu i zwrotu akcji by nie było, gdyby nie komentarz pod ostatnim wpisem. Niewinne pytanie, ale wywołało lawinę przemyśleń w mojej głowie, które spływają teraz tutaj w formie wpisu pt. Podnoszę się kolejny raz.
O ile plan treningowy narzucał mi do tej pory przyjemny treningowy reżim, o tyle żywieniowa samokontrola po prostu dla mnie nie istniała w ostatnim czasie. Najwyższy czas powiedzieć dość. Skończyć z tymi ciągłymi zrywami, odbijaniem się od ED i równie gwałtownym powrotem w wygodnie objęcia kompulsów i lenistwa.
Pogodziłam się z problemem. Chyba doszłam do takiego momentu, że już dłużej nie jestem w stanie udawać przed sobą, że "kiedyś będę szczupła i wszystko będzie idealne".
Otóż prawda jest banalna - nic nie będzie idealne nigdy. Zawsze będzie coś do poprawy, zawsze będzie jakieś ale na drodze do samozadowolenia. Szczęście to wybór, moje drogie. Postanowiłam dokonać tego wyboru i zacząć walczyć o siebie, żeby oprócz tego, płytkiego jak na razie, szczęścia pojawiła się satysfakcja i miłość do samej siebie.
Prawda jest taka, że okoliczności sprzyjają. Jest dużo pracy na studiach, ale przecież ja to lubię. Przecież to właśnie mnie napędza. Jest fantastyczny start w połowie listopada, wymarzona okazja, żeby przeżyć coś fantastycznego i pokazać sobie, że ta wymarzona przyszłość jest wyborem.
Byłam już bardzo bliska radykalnego powrotu do diety i zbijania kg, ale w porę przypomniałam sobie, jak się to skończyło ostatnim razem. Dlatego odpuszczam sobie zero litości dla słodyczy, pieczywa, alkoholu itp. Podejmę się chętnie wyzwania antysłodyczowego na listopad, ale w moim pojęciu dotyczyć ma ono kupowania i zjadania samotnie gotowych słodyczy. Co innego np. wspólne pieczenie ciasta przy winie ze znajomymi. Inny klimat i zupełnie inny efekt - tutaj nic nie kończy się wyrzutami, ale wielkim uśmiechem i naładowanymi akumulatorami. A o to przecież chodzi.
Podsumowując - wracam do faszerowania warzywami mojego menu. Śródstopie powoli wraca do normy, więc lada moment wrócę do treningów. Chyba jednak zaplanuję jakąś regenerację po listopadowym starcie. Chwilowy przestój, raczej niezasłużony, ale nie chcę kontuzji. Przede mną długie budowanie formy, nic nie może zawieść. Nie stać mnie na to, nie wtedy, gdy psychika może być wyczerpana rygorem i wysiłkiem fizycznym.
Plan jest dobry, bo przede wszystkim mój i pode mnie dopasowany. Ostatnim razem nawet nie zauważyłam, jak doszłam do wymarzonej figury, bo tak byłam zapatrzona w te wasze motywacje, thinspirations, wyfotoszopowane szczapy trenujące na siłce 24/7. Nie mówię, że to źle je zamieszczać, sama uwielbiam je oglądać i się motywować. Tylko że to jest po prostu nierealne tak wyglądać. Mam inną budowę i wiem, jak mogę wyglądać w swojej najlepszej wersji - i wiecie co? Podobam się sobie o niebo lepiej w tej wymarzonej wersji, niż te powyginane dziunie. Bo to jestem ja, to są moje wypracowane w górach nogi, to jest mój wysoki tyłek wyrobiony na podbiegach i to jest moja wiecznie zaznaczona talia. Tylko różnica jest taka, że uda będą szczuplejsze, w tym na górze, brzuch będzie płaski, a nie wiecznie przeszkadzający, biust będzie mniejszy, a nie odstający i ciężki, biodra będą ładne na siedząco, a nie rozlazłe.
No i energii do życia będzie więcej...
Nie odkładam życia na później. Już nie.