Sylwestra
przepłakałam. Nic nie było takie, jakie
chciałabym aby było.
Kiedy moja waga jest w normie, życie staje się barwniejsze. Jest więcej
działania, więcej radości, więcej sięgania po to czego pragnę. Nawet życie
duchowe wzbija się na wyżyny. To jest taki czas, kiedy wszystkiego „chce mi się
chcieć”.
Ale kiedy waga rośnie, wszystko przestaje być fajne.
Nie o to chodzi że uzależniam fajność życia od wagi. Nie!
Chodzi o to, że życie zaczyna stawać się fajne, kiedy zaczynam o siebie dbać. I
nie mam tu na myśli brania codziennej kąpieli i regularnego przycinania
pazurów. Chodzi mi o dbanie o jakość życia chociażby poprzez jedzenie. Poprzez
higienę zdrowego odżywiania się.
U mnie źle się dzieje, kiedy nie radzę sobie z problemami życia i zaczynam
odżywiać się byle jak. Po prostu wpadam w jedzeniowy ciąg. Wtedy już nic nie jest
ważne. Byle się nażreć i odlecieć. Tak, to jest tak samo jak z narkotykami,
alkoholem, nałogowym seksem czy hazardem. Wpadasz w szpony uzależnienia i
resztę masz głęboko w dupie. Swoją do wczoraj jeszcze silną wolę też masz w
dupie. Zaczynasz spadać na łeb na szyję. To się nazywa ciągiem. I nie jest to
fajne.
U mnie lekarstwem na takie nieprzyjemne stany staje się higiena odżywiania. Nie
wiem czy istnieje taki zwrot jak „higiena odżywiania” czy wymyśliłam go na
poczekaniu teraz. W każdym razie chodzi o zdrowe i regularne odżywianie i
unikanie rzeczy mocno przetworzonych, również słodyczy. A przede wszystkim nie
przejadanie się do nieprzytomności. Ameryki nie odkryłam, w każdej najgłupszej
nawet gazecie piszą takie mądrości. Ale kurna chata u mnie się sprawdza.
Nie zawsze jest łatwo. Bo jak jesteś w ciągu to wyjść na prostą nie jest łatwo.
Ale jak już wyjdziesz to jest szansa się trzymać. Jak już sobie poradzisz i
wychodzisz na prostą, zyskujesz WOLNOŚĆ. Wolność do robienia tego, czego
pragniesz. Kiedy nie zajadam całej energii jaką mam w sobie, mogę ją
wykorzystać do tworzenia lepszego „dziś”. Kiedy się przejadam, energia umiera.
Nie mam niezawodnej receptury na wyjście z ciągu. Nikt jej nie ma. Nie ma
niezawodnej receptury na wyjcie z ciągu hazardu, seksu, zakupów, alkoholu czy
objadania. Każdy musi szukać drogi w sobie samym. Każdy jest inny. Mam
wrażenie, że kiedy mocno o siebie dbam, o moje potrzeby fizyczne, emocjonalne i
duchowe, wtedy powoli wracam do względnej normalności. Kiedy moje potrzeby
pozostają niezaspokojone, wtedy budzi się Demon Głodomorra. Swoją drogą ja już
nawet gościa polubiłam. Bo kiedy on się pojawia, to dla mnie znak, że
zaniedbałam samą siebie. Może nie pozwoliłam się sobie wyspać? A może pracuję
za dużo? A może przemarzłam? A może mam jakieś ogromne emocjonalne obciążenie i
trzeba to rozpracować jakoś? Mnie naprawdę niewiele potrzeba, żeby od
jednorazowego „zrobienia sobie dobrze” jedzeniem wpaść w ciąg na kilka miesięcy
a nawet lat. Granica jest strasznie płynna.
Pierwszego stycznia leżałam brzuchem do góry i dyskutowałam sama z sobą.
Bo z jednej strony wcale nie podoba mi się określenie „nie wolno ci się objadać”.
Jak to nie wolno mi czegoś jeść? To ogranicza moją wolność!
Ale z drugiej strony jednak zadbanie o jakość paszy wpływa na jakość życia.
No ale jak tu jeść zdrowo, jak przebywam między ludźmi i oni pewnie nie
zrozumieją… Będą na mnie wywierać wpływ, żebym jadła tak jak oni. Prawo tłumu.
To jest męczące. Jak ja sobie poradzę?
Leżałam tak i myślałam… Aż wymyśliłam.
Że to wcale nie jest tak, że czegoś mi nie wolno. Wszystko mi wolno. Mam wolny
wybór.
Mogę się znieczulić i objeść. Wolno mi. Nikt mi nie zabroni. Ani nie zmusi.
Mogę zadbać o moje regularne jedzenie i jego jakość. Też mi wolno. Nikt mi nie
zabroni. Ani nie zmusi.
Jedyne co MUSZĘ, to dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma alternatywami. Bo nawet
nie robiąc nic, też dokonam wyboru. Tylko czy wtedy będę zadowolona?
Wolność polega na dokonywaniu wyborów w zgodzie z własnymi potrzebami i branie
odpowiedzialności za ten wybór. Wolność polega również na poniesieniu
konsekwencji swoich wyborów, w tym przypadku na pożegnaniu się z
wykorzystywaniem jedzenia do znieczulania oraz z przyjemnością jaką daje
objadanie. Wolność to czerpanie radości z efektów swojej ciężkiej pracy. Kiedy
budzisz się rano i czujesz się lekka, brzuch Cię nie boli i wstajesz z większą
energią. A jedzenie nareszcie naprawdę Ci smakuje (bo jak jestem w ciągu
jedzeniowym to paradoksalnie wcale mi nie smakuje!) To jest strasznie fajne.
Tu się
robi paradoks, ale kiedy rezygnuję z przyjemności objadania, to wtedy dopiero naprawdę zyskuję przyjemność z jedzenia a do tego pewną lekkość.
Tak trochę filozoficznie przeformułowałam sobie swój problem na wyzwanie i
dobre działanie.
W efekcie zyskałam energię do działania.
Od prawie roku uczę się komponować posiłki tak, żeby jeść pięć razy dziennie. Powoli
mi idzie bo uczę się sama. Od dawna interesuje mnie dietetyka. Doświadczenia
robię na sobie. Ale idzie mi coraz lepiej. Posiłki stają się nie tylko coraz
bardziej wartościowe, ale i coraz bardziej syte, a co najważniejsze: coraz to smaczniejsze.
Po co? Po to, żebym miała PRZYJEMNOŚĆ. Bo jak śpiewał bardzo dawno temu David
Gahan „przyjemność – mały skarb”. I mnie to pasi. Coraz częściej spotykam się z
okrzykiem znajomych „ojej, ależ ty sobie dogadzasz”. Oj dogadzam. Milion razy bardziej niż jak bym
kupiła w sklepie tabliczkę czekolady i pożarła ją pod sklepem.
Świat jest siłownią, wystarczy kreatywność. Pan Bóg hojnie nas w tym roku
obdarza śniegiem, więc siłownię mam tuż za drzwiami. A podwórko spore. Przy
mokrym śniegu ponad półtorej godziny machania łopatą. I to za darmo, nie trzeba
płacić wejściówki! A widok odśnieżonego podwórka i chodnika, skrzącego się w
świetle latarni miliardami iskierek marznącego śniegu: bezcenne! Wrzucanie
węgla do pieca to też spory ubytek kalorii (że nie wspomnę o kaloriach
spalonych na domyciu się po tejże czynności hi hi). Spacery też mamy gratis.
Można spacerować dowoli. Można wyciągnąć przyjaciółkę na pogaduchy na spacerze.
Będzie przyjemne z pożytecznym. Sprzątanie też spala kalorie. A jaka
przyjemność potem w czystym legowisku egzystować! Tańczyć też można do woli. Na
różnych internetowych serwisach muzyki jest od zatrzęsienia. Można też iść na
zabawę. Jak nie masz kasy to zabawy za 15 złotych też się znajdą. Właśnie się
dziś wybieram. Żeby potańczyć. Bo lubię.
Kiedy wzięłam się za siebie, wsparcie znalazłam tam, gdzie zupełnie bym nie
szukała! Przyjaciółka która zawsze była szczupła w wyniku różnych życiowych
perturbacji przytyła. Nigdy wcześniej odchudzaniem się nie interesowała. Zasady
dietetyki nie były jej potrzebne. Teraz odkrywa je od zera. A ja, stara wyga,
odkrywam to wszystko przy niej na nowo. Niby to wszystko wiem, niby to wszystko
znam, ale jakoś chłonę tą jej fascynację tematem, jak bym sama była neofitką. I
wiecie co? Daje mi to tyle energii, ile dało mi, kiedy bardzo dawno temu sama poznawałam
podstawy. Taki powiew świeżości i entuzjazmu. Wymieniamy się codziennymi
doświadczeniami. Nie działamy tak samo, ale pewne tematy nam się zazębiają.
Czasem korzystam z jej przepisów. Niektóre się przyjmują na moim gruncie i
wzbogacają moją kuchnię. Ale przede wszystkim mogę jej się wygadać. Dla mnie to
bezcenne! A i cel mamy wspólny.
Chudniemy wspólnie aby pięknie wyglądać na weselu. Jej weselu :) Czas mamy do
13 czerwca. Każda z nas ma ten cel inny (inną ilość kg), ale co to za różnica,
skoro działania podobne!
Psychologia interesuje mnie cały czas. Ciągle szukam odpowiedzi na pytania.
Poznaję siebie. Uczę się. Bez niej nie zrozumiałabym mechanizmów które mną
rządzą.
Bóg. Jedyny gościu, któremu o 11 w nocy mogę się wypłakać, że sobie nie radzę,
że wszystko się wali i pieprzy. A na drugi dzień rano rozwiązanie podsunięte
mam pod nos. Coaching za free. Dzięki Ci Panie Boże że masz dla mnie zawsze
czas!
Efekty?
Po miesiącu:
Minus 4,2 kg;
Minus 5 cm w talii;
Minus 4 cm w pasie;
Minus 4,5cm w biodrach;
Minus 2 cm w udzie;
I teraz uwaga, będzie hit: Cały czas najedzona! I przez większość czasu
zadowolona z tego co je (przez większość, nie zawsze, bo kucharka ze mnie jak z
koziej dupy trąba, pierwsze miejsce w konkursie na „chujową panią domu”
gwarantowane, więc i tak sukces że większość moich posiłków jest jadowitych!