- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
-
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
15 sierpnia 2017, 22:07
Witam, pisze na forum bo nie mam z kim o tym pogadać. A sytuacja mnie przerasta.
Jesteśmy 3 lata po ślubie, przed ślubem byliśmy 4lata razem. Przed ślubem były wzloty i upadki. Raz lepiej raz gorzej ale zawsze udawało Nam się przejść problemy i żyć dalej. Po ślubie sytuacja się zmieniła. Kupiliśmy dom wzięliśmy kredyt. Nie mamy dzieci, mój mąż nie może mieć dzieci. Ja nie nalegam, kilka razy padło słowo in vitro. Ale mąż twierdzi że to jest drogie i na tym temat ucichł. Przed ślubem to ja zarabiałam kilka razy więcej od męża niestety jakiś czas temu sytuacja się odwróciła. A co za tym idzie zmieniła się nasza sytuacja materialna. Nie jest kolorowo, nie odpływy w luksusy ale stać nas raz do roku na zagraniczne wakacje, wypad na weekend. Niestety dla mojego męża to za mało, przyzwyczaił się do poprzedniej sytuacji i do tego że nie musieliśmy liczyc pieniędzy bo zawsze było ich nadto i nie przejmowaliśmy się sprawami bieżącymi jak rachunki czy zakupy. Teraz wygląda to inaczej ale mi to nie przeszkadza. Wiadomo każdy chce zarabiać coraz więcej ale zmieniłam pracę zarobki też. Nic nie poradzę na to że zarabiam mniej. Nigdy nie wypominalam mężowi że zarabiał mniej niż ja. Nawet przed ślubem mój i jego zarobek był naszym wspólnym i razem go wydawaliśmy. Teraz cały czas słyszę że ja mało zarabiam że jestem utrzymanka, że to przeze mnie mamy mniej kasy itp itd. Doszło do tego że kłócimy się o wszystko, zaczynając od małych pierdol po większe dycyzje. Coraz częściej pada słowo rozwód. Już kilka razy usłyszałam że to ja mam się wyprowadzić bo to jego dom bo on płaci kredyt. Ale o tym kto tankuje samochody płaci za jedzenie to nikt nie myśli. Aby było lepiej jestem w stanie odmówić sobie nowej torebki czy butów by mąż miał.na karnet na basen czy siłownię bym znowu nie usłyszała że za mało zarabiam i na nic nas nie stać. Sama nie pamiętam kiedy kupiłam sobie coś nowego a tylko słyszę że jestem na jego utrzymanie i całymi dniami nic nie robię ( mam nielimitowany czas pracy i często jestem w domu, bo w nim pracuje). Jestem na skraju załamania nerwowego. Nic mnie nie cieszy, nie mam ochoty wychodzić ze znajomymi, na dostatek smutki zajadam co również przyczyniło się do tego że przytyłam ok 20kg i nie dość że jestem utrzymanka to jeszcze jestem gruba. Seks w naszym małżeństwie to obowiązek raz na kwartał jak nie rzadziej. Nigdy nie nalegałam.na dziecko bo wiem jaka jest sytuacja i że w naszym wypadku to nie będzie proste ale z wiekiem coraz częściej odzywa się instynkt macierzyński i zazdroszczę koleżanka które są mamami. Nic nie mówię by znowu nie wywoływac kłótni. I tak usłyszę że nie stać nas na dziecko, poza tym dziecko to obowiązek a on nie chce dzieci bo dzieci go wkurzają itp. Staram się dawać z siebie 100% gotowanie sprzątanie pranie nawet typowe męskie zajęcia typu koszenie trawy czy wymiana żarówki. O te męskie zajęcia nigdy nie mogę się doprosić męża bo twierdzi że nie ma czasu pomimo że kończy pracę o 15stej. Jako że często pracuje w domu to jak twierdzi mój przecież to nie jest praca więc mam w domu ogarniać dosłownie wszystko :( Zamknęłam się w sobie, nie mam nikogo kto by mnie zrozumiał i czuję się okropnie. Mąż w weekendy wychodzi z kumplami na miasto a ja zostaje sama z butelką wina :(
Nie wiem co mam robić. Terapia nie wchodzi w grę bo on nigdy się na to nie zgodzi. Twierdzi że on nie ma problemu. Tylko to wszystko przeze mnie i to ja mam problem bo mamy mniej kasy i nie na wszystko nas nie stać. Z miesiąca na miesiąc jest tylko gorzej. Czuję się nic nie warta i nie wiem co że sobą zrobić. Myślałam że wspólne wakacje za granicą czy wyjście na kolację pomaga ale niestety wszystko kończy się kłótnia i mąż traktuje mnie jak powietrze albo jeśli chce pogadać ucina temat wulgaryzmami.
Czasem myślę sobie że będąc w innym związku nie miałabym takich problemów np. nie czekaliby mnie inspirują vitro (o ile kiedyś do niego dojdzie, bo Jaśnie Pan może zawsze twierdzić że nie chce dzieci). Nigdy tego nie wypominalam mężowi clby nie robić mu przykrości ale on mi przykrości nie oszczędza. Odnosi się do mnie gorzej niż do zwierzęcia :(
Przepraszam że się tak rozpisalam ale musiałam sobie ulżyć.
Może kto mnie wesprze w problemie bo nie wiem co że sobą zrobić.
16 sierpnia 2017, 20:37
@sadcat - ech, nie mam siły. Aż włączyłam laptopa, bo nie chce mi się klikać na telefonie. Próbowałam - trochę na luzie, ciut ironicznie i w sposób przerysowany - pokazać, że jedno i drugie ma swoje wady i zalety. Dzisiaj ja jestem starsza i dojrzalsza, młody i młoda są dorośli, oceniam to na spokojnie i z dystansem. Nie żałuję. Wyszło dobrze. Gdybym żałowała, to - achtung, achtung - nie mam jeszcze menopauzy i mogłabym próbować, ale nie chcę. Z jednej strony nie przepadam za małymi dziećmi (trudno, taka jestem, że lubię ciszę i względny spokój), z drugiej strony zwyczajnie cenię swoją wygodę, spokój rodzinny, zdrowie, ciało. I z trzeciej strony - nie brakuje mi tego. Miałam się kim opiekować.
Tak, miałam jeden miesiąc, kiedy mi odwaliło i myślałam (tak, to były emocje i instynkt, więc tylko myślałam, a naprawdę tak nie było), że chcę mieć dziecko. Zacisnęłam zęby, miałam dwóch nastolatków pod opieką, kupę roboty w pracy, a teściowa była obłożnie chora (nie, nie u nas w domu - mąż wynajął opiekunkę - ale jednak była). Dlaczego zacisnęłam zęby? Bo wiedziałam, że to było czasowe i - uwaga - nie chciałabym, żeby w takiej sytuacji, w jakiej był mąż, ktoś mnie obarczał takimi pomysłami. A czymże jest miesiąc w kontekście całego życia? Niczym. Ulotną chwilą, lepszą lub gorszą.
Napisałam o wygodzie, żebyś zobaczyła dwie strony medalu, bo jak widzę, to wcale tego nie widzisz. Nie jestem ani altruistką, ani się nie wywyższam. Uważam tylko, że posiadanie dzieci biologicznych nie jest niezbędne do życia, szczęśliwego życia. Jest taka dziennikarka (Krysowata się nazywa), którą miałam przyjemność poznać i która jest mamą adopcyjną trójki dzieci. Do tego babka całe życie się rozwija i - o, proszę! - wygląda na całkiem szczęśliwą. Z tego, co mnie wiadomo, nie bawiła się w in vitro. Wzięła dzieciaki z domu dziecka. Udzielała nawet wywiadu, w którym powiedziała, że "adopcja dużego dziecka jest dobra". Dla kogo? Przede wszystkim dla niego samego. Raz widziałam jej dzieci. Normalne dzieciaki. Najstarsza - chyba adoptowana najpóźniej i już jako nastolatka - jest najspokojniejsza z nich wszystkich.
Czy decyzja była trudna? Tak, była cholernie trudna, zwłaszcza dla mnie, bo nie znałam tych dzieci za dobrze, mimo że jesteśmy spowinowaceni. Tak, bałam się jak cholera, bo różnica wieku między młodym a mną była i jest mniejsza niż między mną a mężem - jak tu się nie bać, skoro wiedziałam, że może mi powiedzieć, że gówniara ze mnie i ma gdzieś to, co mówię? Bałam się też, że one mnie nie zaakceptują - bo wujka znały lepiej, bo wujek to jednak wujek, a to jednak dla nich tylko ledwie znajoma osoba. Nie próbowałam im matkować - starałam się z nimi zaprzyjaźnić. Od egzekwowania czegokolwiek był mąż. I tak, na początku było - podejrzewam - trudniej niż przy własnym dziecku. Czułam się dziwnie, czułam się skrępowana, nie potrafiłam się zachowywać naturalnie. Bo nie znasz tego młodego człowieka, a musisz (i chcesz) żyć z nim pod jednym dachem. Nie wiesz, jakie ma nawyki, a jednocześnie ten człowiek Cię ocenia, myśli, musisz budować z nim dobrą relację i sprawić, aby poczuł się jak u siebie w domu, a jednocześnie nie przekraczał pewnych granic. Tak, to jest trudniejsze niż przy opiece nad niemowlęciem, którego trzeba przede wszystkim kochać i zajmować się nim fizycznie. Tutaj nie przewiniesz, nie nakarmisz, nie przytulisz. Tutaj masz nawet świadomość, że ten młody człowiek (tak było w przypadku siostrzeńca męża) jest od Ciebie inteligentniejszy i ma większą wiedzę ogólną (chłopak naprawdę zdolny). Tutaj masz świadomość, że Twoje potknięcie i błąd będzie przez (nastoletnie) dziecko od razu wyłapane i zanotowane w głowie. Ale jednocześnie było łatwiej. Łatwiej, bo nie zmienił się radykalnie mój tryb życia i nie miało to wpływu na relację (w sferze emocjonalnej i fizycznej) z mężem. Łatwiej, bo fizycznie byłam wypoczęta, w przeciwieństwie do młodych matek. Łatwiej, bo nie ucierpiała na tym moja praca zawodowa i własny rozwój intelektualny (wszak całe życie się człowiek uczy). Łatwiej, bo nie miałam kompleksów i nadal miałam ładne ciało. Łatwiej, bo nie musiałam zajmować się domem i niemowlęciem.
Tak, było jednocześnie i trudniej, i łatwiej. I lepiej, i gorzej. Była i pomoc, i wygoda w sensie fizycznym. Tak, cieszę się, że pomogłam dwóm młodym osobom u progu życia. Tak, kocham ich z całego serca. Ale również, owszem, widzę, jakie były korzyści dla mnie. Nie ma sytuacji czarno-białych, może to do Ciebie dotrze. Na tym kończę tę dyskusję, przynajmniej na dzisiaj. Dobrego wieczoru :)
@AgnieszkaHiacynta - ich matka żyła i żyje po dziś dzień. A gdyby było tak, jak mówisz, to nie mielibyśmy tylu dzieciaków w domach dziecka. Tak, jak jedna osoba powiedziała - kolejka się ustawia, ale po niemowlaki. A starszych dzieci nikt nie chce. Nastolatek praktycznie nie ma szans na adopcję. Przykre, acz prawdziwe.
Dziadkowie to co innego. Dziadkowie kochają swoje wnuki nawet bardziej niż rodzice własne dzieci. A co do tego, co byś zrobiła - cóż, możesz tylko teoretyzować, bo nie doświadczyłaś tego na własnej skórze. Uwaga, uwaga! - ja się nikogo nie zrzekłam, jak to "pięknie" określiłaś. Nie podjęłam decyzji o zajściu w ciążę. Po prostu.
Edytowany przez arrraa 16 sierpnia 2017, 20:49
16 sierpnia 2017, 21:01
arrraa, świadomie zrezygnowałaś z posiadania biologicznego dziecka - dla połowy vitalii jesteś prawdziwą heroiną, a dla drugiej połowy podczłowiekiem. Szkoda twoich tłumaczeń. Takie tematy tu to nie nowość. Zawsze kończą się mordobiciem na naście stron. W końcu przywykniesz.
Kwestie takie jak: macierzyństwo, wzrost faceta i ile dajemy w kopertę na ślubie, to tematy wywołujące vitaliową histerię.
Edytowany przez Posterisan 16 sierpnia 2017, 21:02
16 sierpnia 2017, 21:28
Jak cię tak traktuje po 3 latach małżeństwa to co dopiero będzie za parę lat.Na twoim miejscu odeszłam by od takiego agresora. On cie wykończy psychicznie .Oszukał cię już w kwestii dzieci, więc w innych kwestiach może być podobnie.
16 sierpnia 2017, 21:39
Uważam tylko, że posiadanie dzieci biologicznych nie jest niezbędne do życia, szczęśliwego życia. [...] Dziadkowie to co innego. Dziadkowie kochają swoje wnuki nawet bardziej niż rodzice własne dzieci.
To, że TY tak uważasz to nie znaczy, że innym ludziom do szczęścia nie są niezbędne własne, biologiczne dzieci. Co innego wziąć dziecko z domu dziecka, a co innego świadomość, że to mieszanka Ciebie i Twojego męża. Co innego czuć w sobie nowe życie i wiedzieć/czuć jak się w Tobie rozwija. To, że Ty tak nie masz, nie znaczy, że wszyscy tak nie mają.
A co do zaznaczonego na czerwono.. to większej bzdury w życiu nie czytałam, widać, że własnych dzieci nie masz skoro wypisujesz takie bzdury. Owszem, dziadkowie kochają swoje wnuki, ale to nie jest nawet 1/10 miłości rodziców.
Edytowany przez 16 sierpnia 2017, 21:39
16 sierpnia 2017, 21:47
sila rzeczy nie wie, ja tez nie wiem. I nie brakuje mi tej wiedzy, przynajmniej zrobiłam cos dobrego - dla innych, nie dla siebie, bo "ja". Aczkolwiek wole np. badanie ginekologiczne (usg, cytologie, lyzeczkowanie - niezbyt przyjemne, rzygalam po nim - tez przeszłam) niz masturbacje na życzenie. Tu nie chodzi o poziom dyskomfortu. Tu chodzi o "ja chce, ja musze, a zdanie innych mam w czterech literach". Zawsze na mnie taka postawa kobiet działa jak przyslowiowa plachta na byka. To tak jakbym ja nascie lat temu miała gdzieś to, ze trzeba sie zaopiekowac dziecmi siostry meza, ze maz dostal stypendium, ze oboje mamy dobre prace (oboje po dwa miejsca pracy, wiec roboty jest dużo), ze szybko trzeba skonczyc budowę domu i powiedziala: "ja chce miec dziecko, koniec, kropka". Byloby to co najmniej nieodpowiedzialne. I zwyczajnie głupie.arrraa a znajomy wie, jak wygląda poród? Jak się kobieta czuje w ciąży, jakie badania czasem przechodzi? No bo sorry, ale taka masturbacja w kabinie czy ukłócie w jajka to faktycznie wielkie poświęcenie ze strony faceta o.O
16 sierpnia 2017, 21:59
Mam wrażenie, że to małżeństwo to fasada, trzymają je tylko pozory. Co powiedzą rodzice? Co sąsiedzi? Czy będą krzywo patrzeć? Co na to znajomi? Przecież uchodzimy za idealna parę. Sprzątnięty dom i skoszony trawnik jest ważniejszy niż własny rozwój lub dodatkowa praca. W imię czego to? "Nie utrzymam się sama" G...o prawda. Po prostu musiałabyś zrezygnować z wygodnego życia, domu, ogródka na rzecz wynajętego pokoju w dzielonym mieszkaniu albo kawalerki. W weekendy można robić masę rzeczy za małe pieniądze albo za darmo zamiast siedzieć samemu z winem. No i autorka postu kocha męża, ale jednocześnie rozważa zdradę, bo woli utrzymać tę fasadę i mieć chłopa z doskoku niż ogarnąć sama swoje życie. Mamy przykład idealnego związku - wzajemna miłość, szacunek, wspólne zainteresowania, wsparcie itd. Tylko dziecka brak.
Dziewczyno, byłaś niezależna, potrafiłaś, teraz też byś mogła tylko nie chcesz. I zastanów się co byś powiedziała siostrze/przyjaciółce/córce gdyby była w takiej sytuacji.
16 sierpnia 2017, 22:50
@AgnieszkaHiacynta - ich matka żyła i żyje po dziś dzień. A gdyby było tak, jak mówisz, to nie mielibyśmy tylu dzieciaków w domach dziecka. Tak, jak jedna osoba powiedziała - kolejka się ustawia, ale po niemowlaki. A starszych dzieci nikt nie chce. Nastolatek praktycznie nie ma szans na adopcję. Przykre, acz prawdziwe. Dziadkowie to co innego. Dziadkowie kochają swoje wnuki nawet bardziej niż rodzice własne dzieci. A co do tego, co byś zrobiła - cóż, możesz tylko teoretyzować, bo nie doświadczyłaś tego na własnej skórze. Uwaga, uwaga! - ja się nikogo nie zrzekłam, jak to "pięknie" określiłaś. Nie podjęłam decyzji o zajściu w ciążę. Po prostu.
Aż zadałam sobie kiedyś trud znalezienia statystyk w tym zakresie i absolutnie miażdżąca liczba dzieci w domach dziecka to nie są sieroty. Ba, to nie są nawet dzieci, które mogą być adoptowane, bo ich niepoważni rodzice blokują im szanse na lepsze życie. Sieroty mieszkają w rodzinach bliższych lub dalszych, także przypadków wychowywania dzieci rodzeństwa trochę jest.
A co do zrzekłaś, to właśnie chodzi mi o to, że właśnie się nie zrzekłaś, tylko podjęłaś świadomą decyzję o nie zajściu w ciążę, co nie czyni Cię altruistką. Altruistką może i byłabyś, gdybyś faktycznie zrezygnowała z własnych dzieci dla czyichś.
16 sierpnia 2017, 23:19
jak zwykle dyskusje na vitalii obieraja glupi kierunek, przykre jest to licytowanie - kto lepszy czy gorszy, kto altruista kto nie , mam wrazenie ze ta dyskusja stracia sens.Aż zadałam sobie kiedyś trud znalezienia statystyk w tym zakresie i absolutnie miażdżąca liczba dzieci w domach dziecka to nie są sieroty. Ba, to nie są nawet dzieci, które mogą być adoptowane, bo ich niepoważni rodzice blokują im szanse na lepsze życie. Sieroty mieszkają w rodzinach bliższych lub dalszych, także przypadków wychowywania dzieci rodzeństwa trochę jest.A co do zrzekłaś, to właśnie chodzi mi o to, że właśnie się nie zrzekłaś, tylko podjęłaś świadomą decyzję o nie zajściu w ciążę, co nie czyni Cię altruistką. Altruistką może i byłabyś, gdybyś faktycznie zrezygnowała z własnych dzieci dla czyichś.@AgnieszkaHiacynta - ich matka żyła i żyje po dziś dzień. A gdyby było tak, jak mówisz, to nie mielibyśmy tylu dzieciaków w domach dziecka. Tak, jak jedna osoba powiedziała - kolejka się ustawia, ale po niemowlaki. A starszych dzieci nikt nie chce. Nastolatek praktycznie nie ma szans na adopcję. Przykre, acz prawdziwe. Dziadkowie to co innego. Dziadkowie kochają swoje wnuki nawet bardziej niż rodzice własne dzieci. A co do tego, co byś zrobiła - cóż, możesz tylko teoretyzować, bo nie doświadczyłaś tego na własnej skórze. Uwaga, uwaga! - ja się nikogo nie zrzekłam, jak to "pięknie" określiłaś. Nie podjęłam decyzji o zajściu w ciążę. Po prostu.
No, zwłaszcza, że temat nie o tym. Ale każdy ocenia zachowania po świecie, w którym przebywa. Osobom z różnych bajek i z różną pulą doświadczeń trudno się dogadać.
17 sierpnia 2017, 13:34
arrraa, świadomie zrezygnowałaś z posiadania biologicznego dziecka - dla połowy vitalii jesteś prawdziwą heroiną, a dla drugiej połowy podczłowiekiem. Szkoda twoich tłumaczeń. Takie tematy tu to nie nowość. Zawsze kończą się mordobiciem na naście stron. W końcu przywykniesz. Kwestie takie jak: macierzyństwo, wzrost faceta i ile dajemy w kopertę na ślubie, to tematy wywołujące vitaliową histerię.
A nie jestem ani jednym, ani drugim. Nie wiem, skąd (w życiu codziennym, namacalnym, potocznie zwanym "realem") tak częste oburzenie i zwykły hejt (to najczęściej za plecami), że świadomie zrezygnowałam z macierzyństwa. Dziwi mnie to, że ludzie nie widzą tego, że: 1) nie zabiłam swojego urodzonego dziecka 2) nie porzuciłam swojego narodzonego dziecka 3) nie dokonałam aborcji. Nie uważam zatem, że zrobiłam cokolwiek złego i że powinnam się samobiczować albo ukrywać fakt, że nie podjęłam decyzji o byciu w ciąży. Nie jest to dla mnie nic karygodnego. Nigdy w takowej po prostu nie byłam.
Tak, z czegoś zrezygnowałam. Nie wiem jednak, dlaczego miałabym spotykać się z ogólnospołeczną (albo raczej ogólnokobiecą, bo mężczyźni nie mają żadnego problemu z tym, że nie posiadam dzieci i czasem o tym wspomnę, w toku rozmowy) krytyką. Równie dobrze można powiedzieć, że młodziutkie dziewczyny (tak określiłabym kobiety, które rodzą przed 30. rokiem życia) tracą w cholerę dużo. Często poświęcają rozwój zawodowy, rozwój intelektualny (dla mnie bardzo cenny), finanse, własne zdrowie i kondycję fizyczną, zdrowie psychiczne, swoją osobowość czy spokój małżeński celem posiadania dziecka. Ja tego nie krytykuję. Coś zyskują, coś tracą. Ale mój wybór - odmienny, wcale nie gorszy (patrz: kategorie wyżej - aborcja, zabójstwo, porzucenie) - również na krytykę nie zasługuje. Więc, Drogie Panie, ogarnijcie się, bo wybór odmienny od wyboru większości nie jest wyborem złym, jeżeli nikomu nie wyrządza tym krzywdy. Moja macica, moja rodzina, mój dom - moja sprawa. Nawet względy moralne nie mają tu zastosowania, bo żadnej ciąży nigdy nie było, więc...
Pokazałam wczoraj tę dyskusję swojemu mężowi. Zaraz pewnie zacznie się ujadanie (z różnych powodów), ale retorykę pt. "kobieta chce mieć swoje dziecko, bez nawyków, bez traum, niemowlę, własne, przez siebie stworzone" porównał do retoryki niektórych właścicieli psów: "ja chcę mieć szczeniaka, nie ma złych nawyków, sam go wychowam, szczeniaczki są takie śliczne, ma być od początku mój". I trudno się z nim nie zgodzić, bo schemat działania jest ten sam. Co ciekawe - miałam i dzieci "nienowe", i psa mam "nienowego". Cudowny retriever, którego wzięliśmy od sąsiadów, którzy rozwodzili się i sprzedawali dom, a sami wyprowadzili się do małych mieszkań (inaczej trafiłby do schroniska). Pies, jak się cieszy, to gryzie. Nie chce zrobić krzywdy - po prostu ma zachowania szczenięce, bo nikt go nie wychował, a teraz jest to dość trudne - jest dużym, kilka kilo ode mnie lżejszym emocjonalnym psim dzieckiem. Łapie zębami za ręce i ciągnie - zostawia siniaki. Czy się na niego złoszczę i czuję bezsilność. Owszem. Ale jak pomyślę, że 1) mnie kocha, to widać 2) miałby się tułać po schroniskach "bo gryzie i niszczy", to nie wyobrażam sobie realizacji swojej zachciewajki pt: "ja chcę szczeniaczka". I z dziećmi siostry męża było bardzo podobnie. Czy uważam się za bohaterkę z tego powodu? Nie. Jest mi dobrze i z tymi (dorosłymi) dziećmi, i z gryzącym psem. Czy uważam, że decyzja była słuszna? I owszem, i chyba wolno mi o tym mówić. Właściwie tylko o tym wspomniałam, ale zrobiłyście burzę na własne życzenie.
PS Co z tym wzrostem, bo mnie zaintrygowałaś ;)
17 sierpnia 2017, 20:41
Wiesz co arraya, piszesz o tym z takimi pretensjami, że ciężko wierzyć w to, że z własnego wyboru nie masz tych dzieci. Chyba raczej po prostu musiałaś się z tym pogodzić, że musisz wychować cudze i nie będzie miejsca na kolejne. Raczej szczęśliwa i spełniona wychowywaniem cudzych dzieci kobieta z taką pogardą by nie pisała.
zgadzam się