Mój facet od pewnego czasu stał się bardzo wierzący. Trzy razy w tygodniu lata do Kościoła. Nie miałabym nic przeciwko, ale on strasznie ingeruje w to co ja mam robić. Na wszystko ma idealną radę "pomódl się".
Nie mam nic do Boga, ale nie jestem jakąś maszynką, która się będzie modlić na rozkaz.Tak samo raz się obraził, bo nie chciałam z nim iść do Kościoła, akurat po umyciu głowy, zimą, nie mając suszarki. Poszłabym za 2h, ale on wolał się obrazić i iść samemu.
Ciągle powtarza, że skoro tak to on ze mną nie zbuduje przyszłości itd...
Nawet jak mówię mu, że idę ćwiczyć to on, żebym ćwiczyła z Bogiem...
To się robi męczące, nie podoba mi się to.
Mówię mu o tym, ale to jak grochem o ścianę, ja mówię jedno, on drugie.
Nie wiem czy w ogóle o to walczyć?
Kocham go, chyba, zależy mi na nim, ale nie zniosę tego. Już nawet nie mogę powiedzieć "o Boże", bo się czepia...nie mówiąc już o innych słowach, zachowuje się gorzej niż ksiądz.
Kiedyś sobie wyobrażałam życie z nim i nasze wspólne dzieci, ale teraz to wszystko mi się rozwaliło. Każdy moment jest dobry na gadanie o Bogu...to nie dla mnie.
Byłyście kiedyś w takiej sytuacji? Pomóżcie...