Temat: przygoda w plenerze

Przejrzałem listę tematów za rok wstecz i nie widzę takiego, więc zakładam nowy. W dziale ogólnosportowym, bo dotyczy dowolnej aktywności plenerowej. Jeśli przegapiłem, proszę o namiar to odkopię.

Pedałując/biegnąc/ślizgając się itd. po kilkanaście i więcej godzin w miesiącu, rocznie uzbiera się z tego całkiem sporo. Większość tego czasu to po prostu bardziej czy mniej monotonne pokonywanie kilometrów. Czasem jednak zdarzają się różne ciekawe sytuacje. Czasem fajne, czasem groźne, smutne albo wkurzające… podzielcie się tym, co Was ciekawego spotkało.

Jako wątkotwórca dam przykład.

Połowa października, ciepła i słoneczna sobota. Wyjeżdżam szosówką zwarty i gotowy zrobić dziś życiówkę na 100 km. W tym celu najpierw muszę pokonać ok. kilometra po drodze osiedlowej, żeby wbić na znajomą krajówkę z szerokim poboczem, gdzie w zasadzie niespodzianek nie ma. Po drodze jest rondo, które przejeżdżam na wprost. Po lewej mam czysto, ale i tak zwalniam do 20 km/h, bo jak mi ktoś autem z prawej wymusi, to mogę nie wyhamować, hamulce nie te co w aucie. I faktycznie po prawej widzę auto, które grzecznie zwalnia i staje. No to git, zaczynam przyspieszać. Nagle facet powooli acz zdecydowanie wjeżdża na rondo, musi już mnie widzieć, ale nie hamuje tylko dalej napiera kursem kolizyjnym. Już widzę, że stanąć nie dam rady, hamując tylko walnę mu w bok. Staję więc na pedałach i ognia na full! Adrenalina wykatapultowała mnie w przód i zdążyłem wjechać przed niego z zapasem może 10 cm, ale on nawet wtedy nie zaczął hamować. Czuję uderzenie zderzaka w tylną oponę, na szczęście lekkie, po chwili ekwilibrystyki odzyskuję równowagę (na szczęście nie miałem SPD) i bez upadku zatrzymuję rower.

Facet bardzo przeprasza, ale jako że strat w ludziach i rowerach nie było, ja chcę wiedzieć tylko jedno: dlaczego żeś mnie cieciu nie przepuścił?? Odpowiedź: „bo ja w ogóle nie wiem, skąd się pan tam wziął!” Zaniemówiłem. Widoczność była doskonała, dzień, facet był trzeźwy i słońce miał z tyłu, ja miałem włączone migające światło z przodu, wściekle czerwony rower...

Miałem szczęście, ale wytrącił mnie z równowagi. Po powrocie okazało się, że do życiówki zabrakło dosłownie 1 minuty :(


A teraz Wasza kolej :)


Pasek wagi
ucieczka przed zombiakiem (tak to jest jak się przez stary cmentarz robi skróty po nocy)
Ja miałam śmieszną sytuację z przyjaciółką na basenie:D Po pływaniu poszłyśmy do szatni się przebrać no i ogólnie tam nie ma podziału na damskie czy męskie tylko jest jedna i przebieralnie. No i wchodzę do jednej z kabin i co widzę? On stoi, jemu stoi a ja się gapie. Przeprosiłam i wyszłam zawstydzona. Przebrałam się i poszłam suszyć włosy. Przyszła moja przyjaciółka i się śmieje i ja też. I mówię do niej " Śmiejesz się z tego co ja?" i pokazuje na kabine, a ona " nooo" i wybucha śmiechem:D Okazało się, że typek zostawił po prostu otwarte drzwi i czekał kto wejdzie. MA-SA-KRA! Gorzej jakby jakieś dziecko tam weszło!
Pasek wagi

Jako że mały odzew, to na zachętę jeszcze jedna opowieść, czystym przypadkiem z tego samego dnia co poprzednia.

Mam już w nogach ok. 70 km i czas na kolejne tankowanie, bo bak pusty. Dojeżdżam do miejsca, skąd będę zawracał, staję na przystanku przed wiaduktem i szybko wduszam w siebie banana i wodę. Wtem widzę, że z przeciwka jedzie inny kolarz - z górki zasuwa jakieś 50 - 60 km/h, czyli nieźle, ale gdy mnie mija widzę, że ma spokojnie 60 lat! Ciskam skórkę w kosz, wskakuję na siodełko i za nim. Po co? Nie wiem, ciekawość na jakim sprzęcie jedzie, chęć rywalizacji :)

Mam jakieś 400 m straty i pociskam co sił, ale dziadek trzyma się mocno. Po 5 km odstawia mnie na kolejne 200 m, a po 10 już go nie widzę. Ale napieram dalej i po 20 km doganiam go... jak siedzi w rowie i klei dętkę w tym samym miejscu, co ja tydzień wcześniej :)

Szacun, może się jeszcze spotkamy. 

Pasek wagi

Podbijam, może ktoś się jednak ośmieli albo zalinkuje wpis ze swojego pamiętnika :)

Pasek wagi

To może ja się podzielę opowiadaniem, a raczej ostrzeżeniem że im częściej coś robimy tym łatwiej o błędy.

Moja przygoda w plenerze związana jest z jazdą konną. Tą przygodę miałam w zeszłym roku. Standardowo miałam jechać w teren. Pogoda piękna, początek lata, ciepło, przyjemnie. Kobyła już w letniej sierści więc szybko uwinęłam się z czyszczeniem i siodłaniem. Mam nawyk wsiadania z wysokiego stopnia jeżeli mam taką możliwość ponieważ jest to lepsze i dla konia i dla siodła. Spokojnie wyjeżdżam w teren, pierwsze 20 minut mam stępem (najwolniejszy chód konia) ponieważ droga kamienista. Zjeżdżam w dolinę koło lasu, tam już jest wąska ścieżka i wysoka trawa. Nagle kobyła zaczyna robić się nerwowa, ja rozglądam się w koło aby znaleźć przyczynę tego. A tu nagle trawa zaczyna się ruszać i na ścieżkę wyłażą dwa młode dziki, praktycznie pomiędzy nogami kobyły. Kobyła zrobiła to co każdy normalny koń by zrobił w tej sytuacji czyli w tył zwrot i długa prosta a ja .... zostałam w miejscu razem z siodłem ponieważ nie dociągnęłam popręgu (pas przytrzymujący siodło na grzbiecie konia). Początkujący jeździec sprawdza wszytko po 10 razy, mnie zgubiła rutyna i pewność siebie. Całe szczęście dziki były równie przestraszone i zrobiły to samo co kobyła więc nic złego się nie stało ale strachu to się sporo najadłam wtedy. Nie mówiąc już o tym że spacer z powrotem do domu taszcząc siodło też nie był najprzyjemniejszy. Od tej pory sprawdzam wszystko po kilka razy zanim wsiądę na konia.

Przygody mam co rusz. Raz są zabawne, innym razem niekoniecznie...

Z bardziej zabawnych (grunt to przytomność umysłu) - zorientowanie sie po tygodniu, że trasa którą się wybrałam to niekoniecznie rowerowa - a ja w głowę zachodziłam co wąchali w PTTK, że zaplanowali ścieżkę ze strumykami, 45 stopniowymi podjazdami po korzeniach (nawet jak ma kilkanaście metrów, to można się nieźle zmachać) i takimiż zjazdami, oraz wielkim błockiem pośrodku. Chociaż... skoro przejechałam prawie całą, to jednak była dla rowerów. ;)

Innym razem nie zauważyłam oznaczenia przy polnej drodze na skraju lasu (wcześniej go tam nie było), przykurzonej wyblakłej planszy miej wiecej formatu A2 i wjechałam w strefę wyrębu. Na szczęście drzewa kosili na tyle daleko, że w stronę drogi nic nie poleciało. Zorientowałam się, co było na tablicy, jak już byłam w połowie odcinka. Więc rozsądniej było jechać dalej i poszukac innej drogi powrotnej. 

Tego zamego dnia w innym miejscu: roboty drogowe, ruch wahadłowy. Czekam grzecznie, aż mnie przepuszczą. Pan w kamizelce zamachał lizakiem to jadę. Okrzyki, wiwaty, doping jak na wyścigach, tłum kibiców z łopatami. Nie widziałam co się dzieje za mną. Nie bardzo też słyszałam, bo stało trochę maszyn z zapuszczonymi silnikami. Jak już dotarłam do końca odcinka, okazało sie, że za mną ksztusił sią autobus PKS i nijak nie mógł wyprzedzić. 

Innym razem ja z kolei krztusiłam się za samochodem. On bał się, że urwie podwozie, ja - że burza dogoni zanim dotrę do domu. Z jednej strony staw, z drugiej krzaczory i drugi staw za nimi, więc nie mogłam pognać do przodu.

Ścieżki rowerowe omijam jak mogę. A jak już muszę, to poruszam się nimi w ślimaczym tempie, tzn. dla mnie ślimaczym. Pewnego dnia nagle na środek ścieżki, tuż przed moim rowerem wszedł jakiś mężczyzna. Stanął. Wypiął się i zaczął sznurować but. Niewiele brakowało, a zaparkowałabym wiadomo gdzie. ;)

I z mniej zabawnych - całkiem niedawno. Szosą jeżdżę zazwyczaj prawie środkiem pasa - żeby nie dać pretekstu kierowcom do niezauważenia mnie. Pobocza w mojej okolicy są tylko na głównych odcinkach, drogi zazwyczaj kręte i wąskie. Wyprzedza mnie samochód tuż przed zakrętem. Podwójna ciągła, po bokach krzaki. I słyszę pisk... jak już minęłam gałąź zasłaniającą widok okazało się, że prawie władował się na samochód nadjeżdżający z przeciwka. I jeszcze jeden następny, który też planował wyprzedzanie...

A wczoraj niemal pan w "za ciasnych butach" prawie wszedł mi pod koło. Tuż pod domem. Stał na chodniku. Zastanawiał się nad czymś... I postanowił przejść przez ulicę (nie, nie na przejściu, jakieś 15 metrów dalej) akurat tuż przede mną...

I jeszcze jedna malutka niespodzianka. Pierwszy wyjazd po wymianie pedałów. Podchodzę do winy - a ona kursuje w tą i z powrotem między parterem a 10 piętrem - przeprowadzka... No to chcąc nie chcąc - rower pod pachę i poczłapałam parę pięter w dół po schodach - nie jest to najwygodniejsze w butach spd. Przed zmianą  - w normalnych butach - normalnie znosiłam i wnosiłam rower bez korzystania z windy.

To ja zalinkuję świeżą historię z pamiętnika: klik. EDIT: poprawiłem link.

Pasek wagi

Coś nie zalinkowało chyba dobrze.

Wracając do historii:
Kilka lat temu, kiedy biegałem 4x więcej niż teraz, większość tras w okolicy mi się znudziła i szukałem nowych.
W tych poszukiwaniach, zapędziłem się na wał rzeki, który - sądząc po chaszczach do wysokości pasa - nie był zbyt uczęszczanym miejscem.
Ponieważ chaszcze to była głównie trawa, to z małymi problemami, ale dało się człapać.
Kiedy dotarłem w bardziej odludną część, zobaczyłem poniżej wału na płaskim kawałku jakaś działkę, ogrodzoną pochylonym nieco płotem i udekorowana walącą się altanką, starymi deskami i innym tego typu złomem.
Do kompletu po działce biegały dwa psy wielkości owczarka niemieckiego, ale raczej jakieś pomieszane.
Kiedy zbliżyłem się do wspomnianej "posiadłości", psy zainteresowały się moją skromną osobą dużo bardziej, niż bym sobie tego życzył.
Owo zainteresowanie zaczęły okazywać wściekle ujadając, warcząc i szczerząc żeby.
Szybka ocena sytuacji pozwoliła uspokoić moje skołatane nerwy, gdyż doświadczenie podpowiedziało mi, że płot wprawdzie pochylony, ale i tak wciąż wysoki, generalnie w komplecie, bez nieautoryzowanych furtek i dziur, stanowi wystarczające zabezpieczenie.
Uspokojony w ten sposób kontynuowałem bieg, do momentu, kiedy jeden z wyżej wspomnianych "brytanów" w szale ujadania, jednym susem parkan przeskoczył.
W tym momencie sytuacja wyglądała tak:
Ja na wale, jakieś 20 metrów od dwóch rzędów kłapiących kłów, uzbrojony w pulsometr i czapeczkę do biegania. Poniżej rozwścieczony pies wielkości dzika, po nieodpowiedniej - przynajmniej wg mnie - stronie płotu. Wokół żywej duszy, a z ziemi do obrony mogłem podnieść co najwyżej mlecz, albo ślimaka winniczka (całe szczęście w twardej skorupce).
Nagle zrobiło się strasznie gorąco i świat zwolnił do prędkości trabanta. Trwało to może z 2- 3 sek... zanim pies zorientował się, że przeskoczył płot.
Ujmę to tak - ja się przestraszyłem, ale to jaką zdziwioną minę on zrobił, to widziałem nawet z odległości tych kilkunastu metrów.
Kiedy już ogarnął sytuację i pierwsze zdziwienie minęło, albo się zawstydził, albo przestraszył bardziej niż ja (może miał jakiś uraz na tle ślimaków) bo trzy razy szybciej jak na zewnątrz, wrócił za płot ta samą drogą, zupełnie mnie ignorując.
Żeby jednak było śmieszniej, kiedy już wylądował u siebie na podwórku, chyba, żeby pokryć zakłopotanie spowodowane rejteradą, zaczął ujadać na mnie dwa razy głośniej niż wcześniej.:)

Podsumowując - teraz się z tego śmieję. Ba, nawet wtedy, kiedy pies wrócił za płot, tez sie roześmiałem, ale moment kiedy zobaczyłem jak jednym susem przeskakuje go w moją stronę, na zawsze chyba wrył się w moją pamięć.
Takie radośnie traumatyczne przeżycie miałem.

Poprawiłem linka. Nie było w pobliżu krzaka malin?  ;)

Pasek wagi

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.