wiecie co, wydaje mi się, że wahania motywacji mają nawet starzy wyjadacze w tym temacie...
czasem są chwile, kiedy mam tak serdecznie dość, nie żadnej monotonii, tylko tego dążenia upartego, kiedy efekty tak marne...
mam ochotę wziąć tabliczkę czekolady, zamówić pizzę...
i zmniejszenie żołądka i apetytu to jedno, ale inna sprawa że gdybym już siadła przed tą pizzą, z tym ciastem które mam zamiar przygotować niedługo, z tymi knedlami i pierogami na które miewam tak wielką ochotę- to jestem pewna że nie mogłabym nic przełknąć. to jest piekło.
za każdym razem kiedy ktoś mnie częstuje, pojawia mi się odruch kroku w tył, odwrócenia oczu i ust od tej przekąski. tak mi weszło w krew jakoś... po prostu widzę siebie 3 minuty po przełknięciu, moment po tej uczcie jaką sprawiłam sobie- choć tak naprawdę była to jedynie uczta dla podniebienia- i wiem, że będę rozpaczać i się samobiczować psychicznie. więc odmawiam. wolę zapobiec.
pyszne jedzonko po gościach którzy się nawiną, bo wiem że sama go nie
tknę. gdzie te piękne czasy, kiedy się człowiek nie martwił tak
chorobliwie o wygląd...wstaję rano czasem i zastanawiam się czy to mi
się nie śni że zrzuciłam aż tyle i jak udało mi się przetrwać...
każdy gram który ma mi przybyć jest już w myślach katorgą. łazi to za mną krok w krok, nie mogę się oderwać od mojej wagi i od poczucia że każdy kęs działa na moją niekorzyść. czuję się jak w błędnym kole. czekam niby na ten moment kiedy będę mogła coś zjeść, coś co lubię, ale kiedy pomyślę, że mam to na talerzu, od razu przychodzi mi do głowy: "Nie chcesz przytyć- odstaw to."
to jest z jednej strony super- na teraz, a z drugiej trochę dziwne, bo co dalej, po skończeniu diety?