- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
-
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
27 września 2011, 10:57
29 września 2011, 14:10
29 września 2011, 17:08
Sayonara, Widzę tu kilka tematów, wbrew pozorom :) Fakt, jedzenie jest czynnością zmysłową i, jako takie, sprawia przyjemność. Tak ma być, to jest biologia, inaczej byśmy nie przeżyli, jako gatunek :) Historycznie rzecz biorąc jednak, w naszych czasach mamy zdecydowanie za łatwy dostęp do tych pokarmów, które jeszcze niedawno były deficytowe (wiadomo: słodkie i tłuste). Jako gatunek nie zdążyliśmy się „zmodyfikować” i dostosować do nowych warunków, dlatego - ja też nad tym ubolewam, jako osoba skłonna do łasuchowania ;) – ciągle łakniemy tego, czego już nie musimy zdobywać ganiając po 40 kilometrów dziennie :) Dodatkowo, niestety, lwia część żywności jest przetworzona i nie przedstawia wielkiej wartości odżywczej. Zasadniczo nawet zdecydowanie więcej szkody taka wysoko przetworzona żywność przynosi, niż pożytku… A zwykle to do takich pokarmów nas ciągnie. Inaczej mówiąc: z naszą przyjemnością jest wszystko ok, tylko z naszą cywilizacją nie bardzo :)
To gwoli wstępu :)
Jak zwykle – diabeł tkwi w szczegółach: czy odnosimy się do jedzenia jako JEDYNEJ naszej przyjemności w życiu, czy, aby było przyjemnie, MUSIMY zjeść czegoś dużo, jak spożywamy to coś (szybko, powoli, w samotności, wręcz w ukryciu, czy w towarzystwie, w sytuacji „społecznej” itd.), jak czujemy się po zjedzeniu tego czegoś (mamy wyrzuty sumienia i ubliżamy sobie w duchu, czy czujemy zadowolenie towarzyszące zmysłowej przyjemności? Czy doznajemy silnej frustracji, kiedy nie możemy sprawić sobie tej przyjemności? Jeśli jedyną formą relaksu i sprawiania sobie przyjemności jest jedzenie (zwykle niezdrowych pokarmów), jemy w pośpiechu, w samotności, a po jedzeniu czujemy się fatalnie psychicznie, to nie jest to zdrowa sytuacja. Niemal na pewno mamy do czynienia z kompensowaniem sobie jakichś poważnych problemów emocjonalnych. I wtedy - pisałam o tym wyżej i jeszcze wyżej i pewnie jeszcze będę pisać :) – nie ma sensu zastanawiać się, jak rozbroić smutek wynikający z rezygnacji ze słodyczy, ale raczej trzeba pogrzebać głębiej i odkryć jaki smutek we mnie popycha mnie do poprawiania sobie humoru jedzeniem. Czasem daje się to przepracować samemu (mnie i wielu innych ludziom na świecie się udało!), a czasem potrzeba pomocy, żeby to odkryć i przepracować. Jestem pewna, że będziesz to wiedziała :)
I jeszcze, mały appendix ;) o emocjach też pewnie będzie jeszcze nie raz, ale piszesz, bardzo słusznie, „chodzi mi tylko o te negatywne uczucia - jak je rozbroić? a może nie rozbrajać? może zaakceptować, że takie chwile w życiu także bywają?”
No właśnie, to bardzo ważne, żeby zacząć te emocje, które nas męczą, a które nazywamy „negatywnymi” (bo nas męczą!), traktować bardziej obojętnie. To są PO PROSTU emocje, jak wszystkie inne, i w dodatku ich odczuwanie jest nam potrzebne, wszystkich, jak zjadanie całego garnituru witamin i mikroelementów :) Nie da się, i jest niewskazane, niehigieniczne, nigdy nie odczuwać smutku, złości czy gniewu. Ważne tylko, żeby umieć rozpoznać emocję, nie utożsamiać się z nią („czuję złość, więc jestem złym człowiekiem”, w uproszczeniu), no i nauczyć się tak zarządzać emocjami, żeby ich nie nakręcać, żeby nas nie zjadały. To jest wielki temat, ale powiem tylko: da się, są na to dość proste metody, jest też cała masa dobrych książek na ten temat. Jeśli będziecie zainteresowane, poproszę Wojtka, żeby przygotował propozycje takiej „biblioteczki”
I jeszcze – zacytuję nieocenioną dr Christiane Northrup (tu akurat z jej artykułu, ale jest też w Polsce wydana jej najważniejsza książka – „Ciało kobiety, mądrość kobiety”, ze świetnym rozdziałem o odżywianiu), o przyjemności z jedzenia (często deklarujemy, że kochamy jeść, a de facto nie odczuwamy zmysłowej przyjemności z jedzenia, bo jemy szybko, nerwowo i byle co…): „Smakuj powoli każdy kęs. Mówisz przecież, że kochasz smaki i że ciągle ci mało. Zacznij zatem jeść zmysłami, powoli – jakbyś tańczyła romantyczny taniec w świetle księżyca z kochankiem. Nie spiesz się. Jedz jak rozpieszczona królowa, pamiętając, że możesz zjeść co zechcesz i kiedy zechcesz. Obserwuj to, jak się czujesz, gdy jesz w ten sposób.” Dodam jeszcze – dbaj o estetykę, tak podania posiłku jak otoczenia, w którym jesz.
U mnie wyglądało to tak: (kiedyś, to mnie zgubiło i sprawiło, że utyłam, siedem lat temu) jadłam słodycze i mięsa, tłuste sery, dość często z alkoholem, bo sprawiało mi to przyjemność. Z jedzenia wytworzył się też rytuał i forma spędzania czasu w mojej rodzinie: film plus nachosy z domowej roboty salsą, albo inne takie, plus wypieki, plus desery… Potem, z perspektywy czasu zorientowałam się, że po prostu nie było relaksu bez jedzenia. Ale to myśmy to wytworzyli, nie spadło na nas skądś, tylko pozwoliliśmy sobie na ukorzenienie się takiego nawyku… Oczywiście potrafiłam zjeść całą czekoladę czy ćwierć kilo sera naraz. Z czasem, kiedy, oczywiście po dłuższym czasie mozolnej pracy, wykształciłam nowe nawyki, jedzenie nie przestało być przyjemnością, ale po pierwsze nie musiałam już koniecznie zjeść czegoś, żeby poprawić sobie humor, po drugie nauczyłam się jak zjeść z największą przyjemnością trzy pralinki, a nie osiemnaście :) No i oczywiście, trochę inne pokarmy wybierałam na te przyjemności. Mnie, między innymi, bardzo pomogło, w początkowym okresie pracy nad sobą, planowanie takich rzeczy (np. w niedzielę po obiedzie zjem do kawy małe ciastko z owocami albo dwie kostki czekolady, ale już wtedy, gdy zjedzenie takiego deseru przestało wyzwalać napady obżarstwa, inaczej byłby to nadludzki wysiłek, żeby oprzeć się napadowi), a po drugie wybieranie tych naprawdę wyrafinowanych, zwykle drogich przyjemności, za to w ilościach mikro :) Ekonomia w formie: kupuję wielgachną czekoladę, bo w sumie wychodzi cztery razy taniej niż mała nie ma w tej filozofii sensu :)
Nie byłabym sobą, gdybym nie dodała, że bycie surową dla siebie tutaj nie pomaga, za to zawsze, kiedy osiągniemy sukces (na przykład kiedy udaje się nam dotrzymać tygodniowego czy miesięcznego planu), pochwalmy same siebie i bądźmy zadowolone z tego :)
29 września 2011, 17:21
29 września 2011, 18:15
29 września 2011, 18:29
Na wstępie, bardzo dziękuję, Pani Blanko, za odpowiedź, jednak absolutnie nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że:
[…] z jednej strony chcemy schudnąć, ale z drugiej nadwaga jest nam "do czegoś potrzebna", coś nam w życiu "załatwia".[…]
Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie sytuacji, w której nadwaga jest mi do czegoś potrzebna. Wręcz przeciwnie – jest znienawidzonym stanem towarzyszącym w najtrudniejszych latach życia. Zresztą akurat ten aspekt rozumie każda otyła nastolatka, która oprócz walki z nadwagą musiała także walczyć ze złośliwościami, wyśmiewaniem i upokorzeniem. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie choćby hipotetycznej sytuacji, w której nadwaga, jak to Pani określiła, coś nam w życiu załatwia, ponieważ, przynajmniej w moim mniemaniu, wiąże się to tylko z bólem i samymi negatywnymi emocjami. W moim przypadku, i pewnie wielu innych otyłych osób, dochodzą jeszcze problemy zdrowotne, którym nadwaga absolutnie nie sprzyja, więc naprawdę nie rozumiem jak to może cokolwiek załatwiać…
Zauważyłam, że w swojej odpowiedzi bardzo dużo pisała Pani o pokochaniu/akceptacji samej siebie. Między innymi w ten sposób:
[…]powinnaś stanąć przed sobą jako swoja własna najlepsza przyjaciółka i powiedzieć sobie, najlepiej głośno, patrząc sobie w oczy: "kocham i akceptuję siebie taką, jaka jestem".[…]
Otóż, próbowałam. I kiedyś nawet takie okłamywanie siebie trochę pomagało. Na krótko, bo na krótko, ale pomagało. Niestety teraz już w to nie wierzę. Bo przecież jeśli mamy do czynienia z człowiekiem ogólnie dobrym, z kilkoma wadami, to oczywiste jest, że będziemy w stanie je zaakceptować. Gorzej, jeśli ten człowiek to same wady, wtedy już akceptacja takiej osoby jest wręcz niewykonalna, prawda?
Z kolei w odpowiedzi na post agataq, napisała Pani coś bardzo ważnego dla przyszłych mam i mam malutkich dzieci.
[…]Znacznie lepiej jest uczyć dziecko szacunku do własnych emocji, nie negowania ich, nie zagłuszania, czy tłumienia (słodycze na "uśmierzenie" smutku to taki właśnie półśrodek), a ich zdrowego wyrażania oraz odbierania wsparcia od bliskich osób (w postaci ich uwagi czy czułości).
Bardzo cenna rada, ale co zrobić, kiedy na to jest już za
późno? Kiedy przez całe życie postępowało się dokładnie jak powyżej? Kiedy,
czasami nawet nieświadomie, uważa się, że wszelkie emocje są złe, przez co się
je neguje, tłamsi? Bo przecież okazywanie emocji, głównie tych negatywnych,
bardzo często odbierane jest za słabość, a litościwe spojrzenia innych wcale nie
pomagają się z tym uporać, ale wręcz przeciwnie – stajemy się jeszcze bardziej
zamknięci w sobie, alienujemy się itp., itd. Znowu błędne koło...
Na razie tyle. I z góry przepraszam, jeśli kogoś zanudzam.
Edytowany przez bozenka1988 29 września 2011, 22:50
29 września 2011, 18:41
29 września 2011, 19:24
> > jednak absolutnie nie mogę się zgodzić ze>
> stwierdzeniem, że: "z jednej strony> chcemy
> schudnąć, ale z drugiej nadwaga jest nam> "do
> czegoś> potrzebna", coś nam w życiu
> "załatwia".[?]
moim zdaniem chodzilo tu o poziom nieswiadomosci - ze potrzebna nam nieswiadomie. Mi jest potrzebna, zeby sobie dowalic (bo jako DDA taki mam schemat zakodowany, ze dowalac sobie trzeba), albo zeby poprzez odchudzanie dazyc do doskonalosci (jako sens istnienia).
generalnie temat bardzo potrzebny i fajny
29 września 2011, 22:42