Witam Was !
Ostatnimi czasy poczytuję sobie pamiętniki różnych dziewczyn i ich walkę z kilogramami, przeciwnościami losu, jak również jak pięknie ćwiczą, ruszają się, chodzą na baseny, aerobiki, wymiatają po 200 brzuszków, itp., itd.
Chcę się zmotywować do działania, jednakże opornie mnie to idzie. Nie umiem się zmobilizować, nie umiem ruszyć z miejsca.
13 dni, niby się dietkuję, ale ani razu nie zrobiłam nic, żeby ruszyć się z miejsca. Oczywiście mam mnóstwo wymówek, to gdzieś trzeba jechać załatwić jakieś sprawy, to trzeba usiąść do kompa i wypisać jakieś faktury, a to sobie jakieś tłumaczenia zrobić... zawsze jest coś.
Codziennego ruchu mam dosłownie pół godziny dziennie, kiedy to idę odprowadzić dzieci i odebrać ze szkoły i przedszkola. O tyle dobrze, że na piechotę chodzę.... wiem, marne pocieszenie.
Nie wiem czy wspominałam, mam 2 wspaniałe córeczki. Jedna chodzi do 3 klasy podstawówki, druga do przedszkola i ma 4 latka.
Do odchudzania namówiła mnie starsza córka. Nabąkiwała mi, że super wyglądałam, kiedy schudłam po ciąży. No oczywiście, że teraz też ładnie wyglądam, ale ... no właśnie. Nie powiedziała wprost, że się mnie wstydzi czy coś. No cóż.... tak jest, jestem zapuszczona jak dziadowski bicz.
Przyjechałam tu 2,5 roku temu i się zaczęło... Siedzenie w domu, gotowanie, jedzenie, zajadanie smutków, zajadanie samotności (mąż non stop w pracy od rana do nocy -21-22 ) , zajadanie doła, zajadanie wspomnień, zajadanie pozostawionego mojego świata, zajadanie dosłownie wszystkiego.
Przyjechałam tu z wagą 54kg. Przy moim wzroście 152cm, to jest do w miare dobra waga. Acz najlepiej się czułam w wadze 47kg i wcale nie byłam chuda, o, nie nie. Nigdy nie byłam chuda, zawsze dupiata, ale z w miare plaskim brzuchem, obojczyków mi nigdy nie było widać. Kiedy się spostrzegłam, po roku, kupiłam wagę i oniemiałam .... 63kg !!!
Już wtedy zaczynałam wychodzić z domu, tzn zaczynałam chodzić do szkoły językowej. No i co, zakupiłam orbiterka, dieta zjechałam jakieś 3 kg i wyjazd do pl na komunie na tydzień. Domowe jedzonko babci, impreza komunijna, pyszne jedzenie, placki, zaś spotkania ze znajomymi i piwko... i przez tydzień pysznego bytowania na ojczyzny łonie, zrzucone kg powróciły...a jakże...
Ale lato się zbliżało, wyjazdy rodzinne , weekendowe na ryby pod namiot, grill, piwko do grilla, bo jak tu sobie jednego , czy dwóch nie wypić, zwłaszcza, ze po takim 3.5% nic się nie dzieje, ale smak piwka jest ( ogólnie alkoholi nie pijam i nie przepadam, ale tutejsze piwko 3,5% jest obłedne, raz że ma smak piwa a dwa jest słabe, tyle, że jednak nie oznacza, że jest mniej kaloryczne .... )
Potem w przełom lipca/sierpnia - miesiąc w PL. Wiadomo, babcine obiadki, znajomi, działka i grille... bardzo mily czas, wesoły, z rodziną...super ... ale cos za cos... w sensie kg
Powrót do normalności, szkoła, jesień, jesienne doły, pocieszyciel - jedzenie, znów moim przyjacielem na długo... do marca, kiedy to się wzięłam za siebie, wpisałam na Vitalie, dietka.... w zasadzie się trzymałam dzielnie jakieś 6 tygodni, spadłam do 59kg , ale potem to ciasteczko, to jedno piwko, to grillek - bo znów lato nadchodziło.... i szlaken trafen dietę i ćwiczenia.
Jeszcze zawirowania z mieszkaniem, przeprowadzka i koleżanka, która non stop kusiła piwkami, słodkościami i innymi takimi - tylko ona chuda jak patyk. Ale na szczęście wyszło szydło z worka i już koleżanka została pogoniona gdzie pieprz rośnie... ale to długa historia o wykorzystywaniu mojej naiwności i dobroci...ach... może kiedyś...
i tak się kulało z pysznym jedzeniem i orzeźwiającymi piwkami. Pewnie ktoś sobie pomyśli, że jakaś ze mnie alkoholiczka... hehe ...
Aż do 13 października, kiedy to sobie powiedziałam : DOŚĆ TEGO OBŻARSTWA !!! Żeby jedzenie mną rządziło... no i pobiłam mój rekord wagowy: 66,4 kg.
(tak na marginesie w pierwszej ciąży przytyłam 23 kg i w dniu porodu ważyłam 70 kg. a w drugiej ciąży przytyłam 12 kg i w dniu porodu miałam 68 kg. )
I oto jestem.... piszę chyba dla własnego usprawiedliwienia się, albo też analizy..hmmm
Pozdrawiam tych, którzy dotrwali do końca mojego wpisu... bo coś się długaśno zrobiło.
Tym, co wytrwali do końca, życzę miłej niedzieli, samych sukcesów "odchudzeniowych" i żadnych większych wpadek jedzeniowych