Dobry wieczór J
Myślę, że mogę zaliczyć ten dzień do w miarę udanych. Wstałam sobie (a tak mi się nie chciało!), zrobiłam śniadanie, posprzątałam kuchnię, swój pokój i łazienkę, zjadłam drugie śniadanie i chciałam pograć w Wii, ale spojrzałam za okno i zobaczyłam słońce ^^ Długo się nie zastanawiając wskoczyłam na rower i ruszyłam w trasę. Przejechałam 17 km (70 min. w drodze) i byłam z siebie wyjątkowo zadowolona, bo trasa nie była najłatwiejsza, a po przyjeździe do domu okazało się, że koszulkę mogę wyciskać J Nawet frotka na ręce mi się spociła :p
W zasadzie nie było jakoś strasznie ciężko, ale były momenty, gdzie miałam ochotę poprowadzić rower. Ostatni etap był najgorszy, bo ciągle pod górę, ale wtedy... zaczął się zjazd (byłam z powrotem w mieście), a Jon Bon Jovi śpiewał mi do słuchawki "I wanna lay you down on a bed of roses" - byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie :D
W domku zjadłam obiad, trochę ponicnierobiłam, pozmywałam naczynia, a o 18.00 zjadłam podwieczorek. Następnie odkurzyłam całe mieszkanie i zrobiłam rogrzewkę i ćwiczenia na brzuszki z Mel B. Chciałam jeszcze ręce, ale te brzuszki tak mnie wykończyły, że wiedziałam z góry, że to się po prostu nie uda. Zresztą nie mam zamiaru się forsować, dość już dzisiaj zrobiłam.
Co do menu:
Na śniadanie jak zwykle owsianka, dziś dla odmiany w kolorze żółtym, bo wczoraj dostałam w sklepie piękne, dojrzałe mango:
II śniadanie to przepyszny tost z sojowym pasztetem pomidorowym, tofu, sałatą, mozarellą light i pomidorami. Mniam!
Obiad to w zasadzie powtórka z wczoraj - gulasz z tofu i surówka z ostrym sosem musztardowym, tyle tylko że bez makaronu.
Na podwieczorek chlapnęłam sobie sałatkę caprese.
Na kolację będzie pół serka wiejskiego i resztki jogurtu z wczoraj. Nie ma czego fotografować, tak że zdjęcia nie będzie :p
W ogóle miałam z tym caprese przeboje, bo okazało się, że piękne pomidorki, które wczoraj kupiliśmy były kompletnie spleśniałe, a jeszcze jak chciałam je delikatnie przenieść do śmietnika, to pudełko nagle się zgięło i wszystkie te spleśniałe i nagdniłe pomidory pier...nęły na niedawno umytą podłogę. Zaklęłam soczyście i posprzątałam. Później sosem z octu balsamicznego zapryskałam swoje 40 zł pilnie trzymane na następny wyjazd do Polski (to już w czwartek! :D). Znów zaklęłam i znów posprzątałam. Cud, że sobie przy tym sprzątaniu łba nie rozwaliłam, ale cóż, dzień jeszcze się nie skończył...
Jutro jest pierwszy dzień miesiąca, w związku z czym czeka mnie ważenie. Dupa mi cierpnie na samą myśl, zawsze się boję, że pokaże za mało, zresztą wiecie chyba jak to jest ;) Ważę się co dwa tygodnie, żeby nie wariować, jak waga stanie, bo okres, choroba czy inne ustrojstwo. Mam nadzieję, że pokaże nareszcie ósemkę z przodu, rany, jak by było fajnie...
Trzymajcie za mnie kciuki, jutro na pewno pochwalę się rezultatami... Jakie by one nie były.
Buziaki!
keisho
1 marca 2014, 16:44Ładnie ćwiczyłaś! Ja muszę znowu pokochać rower i zacząć jeździć bo pamiętam jaką frajde mi sprawiał! A co do pecha w sprzątaniu...są takie dni. Jak nie jedno mi wypadnie z rąk to trzy rzeczy na raz :D I jakie jedzonko,mniaaaaaaaaaaaaaam :) Ii powiedz mi jak ważenie poszło?!
Myuux3
28 lutego 2014, 21:09Podziwiam Twoje podejście. Mega pozytywnie ! Na pewno będą, trzymam kciuki! :D