Nawaliłam w weekend jak zawsze. W piątek może nie tak bardzo, bo dużo się ruszałam, ale w nocy wypiłam wino i drinka... W sobotę cudny dzień z kochaną osobą i założenie z góry, że "dziś szaleję", więc zaszalałam po całości z fast foodem, sushi, lodami itd... Ale jakoś mnie to nie bolało, bo są rzeczy ważne i ważniejsze, a miłość nie idzie w parze z głodzeniem się, przynajmniej w moim przypadku :) Poza tym udało mi się zaliczyć godzinkę na siłowni. Wczoraj z jedzonkiem cały dzień było ok, przebiegłam 5km, ale wieczorem zjadłam kebaba w tortilli..był maly, ale późno.
Dziś nie miałam siły wstać z łóżka, ani ochoty żeby się jakkolwiek ogarniać...cały dzień strzelił jak z bicza strzelił i dosłownie zmusiłam się do ćwiczeń. Wydawało mi się, że byłam na siłowni pół godziny, a było to raptem 15 minut...wsiadłam więc na rower i zrobiłam 10 km. Dobre i to. Grzeszki jedzeniowe były, ale bez szału.
Ale, ale...czuję się okropnie gruba. Tak jakby się nic nie zmieniło. Fałdy na brzuchu cudownie wróciły, ręce nadal obwisłe...nie wiem od czego to zależy. Boję się, że naprawdę znowu zatrzymuje się woda w organiźmie...