Ostatnie wybieganie przed niedzielnymi zawodami. Z kontrolą tętna (które wyszło niziutkie jak na mnie), zamiast kontroli tempa. Lekko i wolno, bo od powrotu po kontuzji 9 dni temu biegania nie brakowało, a tapering jakiś powinien być. Za to ciut dłużej niż zwykle, co pozwoliło mi dotrzeć do tych rejonów lasu, w których jeszcze nie byłem. Szkoda, że nie wziąłem telefonu, foty byłyby cudne.
Nie mogę powiedzieć, żebym był gotowy atakować poziom, do którego mnie przekonują kalkulatory biegowe. Jednak za mało ostatnio biegałem. Mimo to Półmaraton Warszawski to ważny, można rzec prestiżowy punkt na biegowej mapie Polski, więc będę biegł na maksimum możliwości. Spróbuję zrobić to, co nie udało się miesiąc temu w Wiązownej, czyli 1:52 – szanse są, bo tym razem jestem zdrowy.
Nie wymyśliłem jeszcze taktyki. Jeśli pobiegnę z pacemakerami na 1:55 do połowy i potem zacznę przyspieszać, dam radę im się urwać na minutę, a nie na założone trzy. Z kolei grupa na 1:50 jest za szybka, trzymanie się ich raczej skończy się zgonem. Ale może nie? W końcu doping od nieznajomych ludzi, bijących brawo na ulicach miasta potrafi dać niezłego kopa. Na finisz jak zwykle nie zostawię sił, a i tak magicznie się znajdą, tym bardziej, że meta jest pod Narodowym, klimat miejsca swoje robi.
Jeszcze się z tym prześpię, może mnie coś oświeci. W najgorszym razie po prostu pobiegnę sam.
Dzień wcześniej wybiorę się na targi, towarzyszące imprezie. Bite pół soboty na wykładach trenerów, dietetyków i psychologów sportu oraz stoiskach producentów. Treningowo do niedzieli przez 3 dni nie robię nic, no może basen ale też lekko, technicznie.