Podczas tego ciągu, o którym pisałam w ostatnim poście, kiedy jedynym skupiającym moją uwagę tematem były diety, odchudzanie i ćwiczenia, trafiłam na niszę na YouTube, w której dziewczyny po operacji bariatrycznej w ramach kuracji i zmiany podejścia do jedzenia nagrywają wspomnienia z czasów z przed zabiegu opowiadając, jakie żenujące nawyki związane z żywieniem doprowadziły je do otyłości i zmusiły do pójścia pod nóż. Posłuchałam, przemyślałam sprawę i zdecydowałam zebrać własną listę przebojów, ku przestrodze dla Was i żeby przypomnieć sobie, jak żałośnie wyglądało to z boku.
Miałam dziki apetyt od zawsze, nie dałam odstawić się od maminej piersi przez ponad dwa lata życia. A zaraz potem zaczęłam nadrabiać krowim mlekiem i wypijać około litra dziennie (to każe mi wierzyć w demoniczność laktozy i jej wpływ na epidemię otyłości). A do mleka? Drożdżówki, herbatniki, domowe ciasto, chleb z masłem, masło z chlebem... Nie miałam wielkiego wyboru, bo w moim domu nigdy nie przechowywało się słodyczy ani przekąsek, kiedy rodzice jeździli na zakupy, kupowali np. jedną czekoladę na sześcioosobową rodzinę, dzieliliśmy ją i zjadaliśmy na deser po obiedzie, więc to nie gotowce wyciągałam po cichaczu z szafek, a domowe wypieki i pieczywo, i chyba tylko dzięki temu idąc do zerówki w wieku sześciu lat nie odbiegałam jeszcze zbytnio wagą od rówieśników.
Wszystko co najgorsze zaczęło się w szkole. Bo w szkole był szkolny sklepik, a szkolne sklepiki przed słodyczową prohibicją to naprawdę zgubne przybytki dla dzieciaków ze słabą wolą i brakiem wcześniejszej styczności ze słodyczami i napojami. Dostawałam do szkoły kanapki z domu, ale najczęściej zjadałam je na pierwszej przerwie, na pozostałych wydając kieszonkowe na słodycze. Nierzadko zapożyczałam się u koleżanek, żeby kupić kolejnego batonika, a żeby oddać im dług, podkradałam drobne rodzicom. W klasach 4-6 zupełnie nieświadomi mojego rozwijającego się uzależnienia nauczyciele wpadli na pomysł zlecenia mi, z racji, że byłam dobra z matmy, detalicznego handlu drożdżówkami na przerwach, dzięki czemu codziennie mogłam wziąć sobie jedną. Na jednej się kończyło? Oczywiście, że nie. A dodatkowo podwójny obiad - jeden w szkole, drugi w domu. W gimnazjum było tylko gorzej, bo pod opiekę dostałam nie tylko bułki, ale i cały szkolny sklepik, więc malwersacjom finansowym z naliczaniem marży tak, żeby dobrać sobie dodatkowego batonika na cudzy koszt, podbieraniu coraz większych sum pieniędzy od rodziców i rozsmakowywaniu się w szerokim wachlarzu śmieciowego żarcia nie było końca.
W domu śmieją się ze mnie, że miałam swoje zestawiki. Puste opakowania po prawie litrowych słodkich niegazowanych napojach Dodoni, chipsach i batoniku można było znaleźć w każdym kącie mojego pokoju, a kreatywność w tworzeniu kryjówek dla śmieci po obżarstwie była zadziwiająca - rozpinany materac w łóżku, wymiana waty w pluszakach na papierki po zjedzonych cukierkach, wkładanie ich w książki, których, jak miałam nadzieję, nikt nigdy nie otworzy, wciskanie w dziurki na spodzie porcelanowych figurek których jako dziecko miałam wiele w pokoju... Oczywiście najprościej było zjeść wszystko w szkole i tam też zutylizować śmieci, ale w szkole i tak byłam grubą, wialnią, świnią, tłuściochem, szeroką, więc nie chciałam drażnić lwa i pokazywać się publicznie ze snickersem w łapie. Czekałam, aż po obiedzie rodzice wyjdą do pracy a dziadkowie pójdą do swojego pokoju, żeby po cichu zbiegać do kuchni pięć razy na godzinę, za każdym razem po jedno ciastko albo kromkę chałki. I w ten sposób zjadałam całe opakowanie, zostawiając kawałeczek albo kilka sztuk w opakowaniu dla niepoznaki i niejednokrotnie potem dochodząc do płaczu, histerii i walenia się w pierś, kłamiąc rodzicom prosto w oczy w kwestii tego, że nie mam pojęcia, gdzie zniknęło całe jedzenie.
Wyprowadziwszy się z domu w wieku 15 lat, dostałam w gratisie do kluczy do mieszkania wyposażenie zamrażarki w kotlety, kiełbasę, mrożone warzywa, domowe wędliny, ba! Nawet kasze i ryż mama mi gotowała troszcząc się o pełnowartościowość moich posiłków. I ekologiczne, wiejskie, domowe rarytasy, za które ludzie z miast płacą grube pieniądze, leżały i pleśniały miesiącami podczas gdy ja poznawałam uroki fast foodów, smakowych alkoholi z małym woltażem, słodyczy jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Nauczyłam się jeść zupki chińskie, tosty z serem i margaryną, gotowce z marketów. I jadłam TYLKO to. Normalne jedzenie kompletnie mnie nie interesowało. Ryba, surowe mięso, domowy obiad, warzywa? Pffff. Miałam czasami zrywy "zdrowego jedzenia", które polegało mniej więcej na tym, że w kuchni leżała paskudna czekolada gorzka, której znikome ubytki dumnie prezentowałam współlokatorom i gościom uprawdzając się, że rozsądnie dawkuję sobie zdrowe słodycze. A tymczasem w pokoju jadłam skomponowane na nowo zestawiki: sałatka z Biedronki (ta trzykomorowa, z mixem sałat, kurczakiem albo łososiem i sosem z saszetki) na odchudzanie, i kilka drożdżówek i batoników na dopchanie się. Zjedzenie całej dużej pizzy (42 cm) naraz na jeden posiłek nie miało przede mną tajemnic, tak samo jak kilogramowego worka mrożonych pierogów. Każde wyjście z domu kończyło się zakupami spożywczymi zjadanymi na bieżąco, nigdy nie miałam zapasów jedzenia w mieszkaniu. Wydawałam horrendalne ilości pieniędzy na słodycze i przekąski, robiąc zakupy w trzech sklepach po kolei, bo kupienie wszystkiego w jednym wzbudziłoby podejrzenia kasjerek, że jem takie ilości żarcia. Prawdopodobnie to były zbędne zabiegi, bo samo spojrzenie na moje dupsko wystarczyło, żeby wiedzieć, co i w jakich ilościach spożywam.
Później zaczęło się randkowanie. Potrafiłam NIC nie jeść przez dwa dni, podczas których nocował u mnie mój ówczesny chłopak, żeby tylko czuć się lżej i mieć bardziej płaski brzuch. Uważałam, że kiedy zobaczy mnie przy jedzeniu, cały mój wysiłek włożony w to, żeby ładnie wyglądać, runie, czyli podświadomie kojarzyłam jedzenie z czymś wstydliwym, czego nie powinnam robić. Wraz z początkami kolejnego związku zaczęły się nowe sztuczki: zjadałam kawałek pizzy i udawałam, że więcej już nie mogę, po czym jak najszybciej wyganiałam delikwenta z domu tylko po to, żeby dokończyć moją połowę w ekspresowym tempie. A kiedy zamawiałam o północy pizzę tylko dla siebie? Włączałam głośno muzykę i udawałam, że pytam kogoś o dodatki czy sos, żeby przypadkiem pracownik pizzerii nie pomyślał, że zamierzam zjeść ją sama oglądając komedię romantyczną o 1:00 w nocy. Wyjścia ze znajomymi na miasto zawsze były katorgą, bo trzeba było udawać, że zadowalam się typowymi porcjami i że wcale nie chcę więcej, trzeba było słuchać, jak koleżanki umierają z przejedzenia po średniej margheritcie na trzy, należało pilnować tempa jedzenia i nie pochłaniać wszystkiego w trzy sekundy.
Kiedy pierwszy (i mam nadzieję, że ostatni raz) trafiłam do szpitala, pierwsze, co zjadłam jak tylko mogłam się ruszać, to była czekolada - o której wiedziałam, że mi zaszkodzi i będę po niej umierać, ale i tak nie mogłam się powstrzymać. W ten sposób dwa tygodnie szpitalnej diety prawie że głodówkowej (tego wymagał zabieg) poskutkowały przytyciem 10 kilogramów w kolejne trzy miesiące spowodowanym głównie rozpieszczaniem się wycieczkami do restauracji, dogadzaniem sobie w ramach pooperacyjnej rekonwalescencji i tym, że nikt z otoczenia nie śmiał mi powiedzieć, żebym się opamiętała, bo przecież byłam świeżo po ciężkim zabiegu i potrzebowałam resetu.
Jednocześnie cały czas wydawało mi się, że hej, jeszcze nie jest ze mną tak źle. O, może nawet schudłam! Hmm, jakieś luźne te spodnie w rozmiarze 48 z C&A, mogę jeszcze jeść! I tak oto dobiłąm do 104 kilogramów, a resztę już znacie... Uff. Ciekawe, ile kalorii spala się płonąc ze wstydu jak jak przy pisaniu powyższego :D.
Domdom89
13 lipca 2017, 14:58Wlasnie czytam wszystkie Twoje wpisy. Sa tak interesujace i tak sie z nimi utozsamiam. Zwlaszcza z powyzszym. Niesamowicie to wszystko opisujesz. Masz to tak przemyslane. Ja powiem szczerze myslami nie chce wracam do tych czasow. Tak mnie zawstydza ta mysl. Tez chowalam opakowania po czipsach pod lozkiem itd. Myslalam, ze bylam sama a to jednak nie odosobniony przypadek. Czytam dsalej pozdrawiam :)
SoloLatina
10 lipca 2017, 20:02Jakbym czytała o sobie.. z tym że ja nie schudłam jeszcze. Myślę że kompulsywne jedzenie i zaburzenia w postrzeganiu siebie (w każdą stronę) to powszechny problem nastolatek i kobiet. Bardzo Ci gratuluje. Przeczytałam Twój pamiętnik dwa razy i tylko nie mogę uwierzyć że tak po prostu wzięłaś i schudłaś.. może w wolnej chwili napiszesz coś o chwilach zwątpienia i sposobach na nie? :)
pani_slowik
16 czerwca 2017, 17:02zawsze komentuję Twoje wpisy z opóźnieniem, ponieważ 1. nie zawsze mam czas na dokładną analizę, a 2. one zawsze wymagają właśnie dokładnej analizy, bo są tak fajnie napisane, a żal mi tracić czasu na pisanie komentarzy typu "jesteś super, dużo przeszłaś, wow" etc. - w sumie to nigdy takich komentów nie piszę ;p ale do rzeczy: jakoś na serio mi nie pasuje, że taka inteligentna laska mogła być kiedyś gruba (wiem, zabrzmiało jakby wszyscy, którzy są grubi byli głupi, ale nie o to mi chodziło hahah :D). ja nie wiem, dlaczego ludzie są tacy wygadani dopiero po fakcie, po wygranej walce? niestety mam tak samo.. też podchodzę trochę groteskowo do mych perypetii z obsesyjnym jedzeniem, bo niby to śmieszne, lecz zarazem przerażające jak dziecko czy nawet nastolatka była w stanie skupiać swoje życie prawie tylko i wyłącznie na jedzeniu - nawet te sztuczne zadowolenia i udawanie "sytości" przy zjedzeniu 1-2 kawałków pizzy, kiedy to można by było pochłonąć całą blaszkę i to lekko. z tą laktozą to wydaje mi się, że to trochę przesada - wszystko w nadmiarze szkodzi, nawet hiper zdrowe rzeczy. na pewno laktoza nie odpowiada w sporej mierze za problem otyłości, to tylko część składowa moim zdaniem, a jednym szkodzi, innym w ogóle :) ps. nadal do mnie nie dociera, że miałaś rozmiar 48 i to tym bardziej w C&A, gdzie przy swoich mega grubych czasach spokojnie byłam w stanie wejść w 44, a 48 to były jakieś worki :D
silene_1310
17 czerwca 2017, 10:25Ja byłam gruba zanim zostałam inteligentna, to chyba ten problem :D. No właśnie dlatego tak lubię czytać Twój pamiętnik, mimo że widać, że mamy inne podejście do życia, priorytety i ogólnie skrajnie się różnimy (nawet budową, stąd pewnie na tobie wisiało to, co na mnie było na styk, bo 48 w C&A to ja kupowałam spodnie :D), bo nie jesteś użalającą się nad sobą grubaską, tylko normalną optymistycznie nastawioną do życia dziewczyną i twoja nadwaga to nie jest pierwsze skojarzenie z nickiem "pani_slowik" :D. Z tą laktozą to oczywiście żartowałam, kocham ją i toleruję w każdej postaci, nie utyłam od laktozy tylko od litra mleka z laktozą pochłanianego codziennie w wieku 3-4 lat, ale taka sama ilość sojowego też by mnie upasła :D.
iw-nowa
16 czerwca 2017, 13:08Też potrafię zjadać spore porcje. Co dziwne jadam więcej, kiedy jem słodycze. Teraz zjadam przypisane mi przez Vitalię porcje, ew. dodaję sałatki do dwóch kanapek z szynką. I jakoś chodzę najedzona. Ale miewałam i ja sesje ze zjedzeniem 2 kg delicji w dwa dni :)
Mileczna
15 czerwca 2017, 15:30jeszcze raz bardzo gratuluję sukcesu....I rizpect wielki ,trzeba miec już wszystko poukładane żeby sie tak wyspowiadać :) ja nigdy trzech cyferek na wadze nie zobaczyłam ,ale to tylko dlatego ,że przestałam się wazyć po 96kg :) aż jestem ciekawa w sumie czy przekroczyłam tą stówkę ,czy nie - ale powtarzać tego eksperymentu nie zamierzam :)
Caramelcoffee
15 czerwca 2017, 14:06Fajnie napisane:) Widze, po wadze, ze jestes teraz szczupla :) Jak Ci sie udalo zapanowac nad Twoimi zapedami?
silene_1310
15 czerwca 2017, 14:43Bardzo długo się nie ważyłam, a od 16.r.ż. utrzymywałam "stabilną" wagę ok. 95 kg, co odzwierciedlały bilanse u szkolnych pielęgniarek. I tak sobie żyłam przez ponad dwa lata po zakończeniu szkoły z tą myślą, że dalej tyle ważę, aż przypadkiem nie odkryłam, że mam już trzy cyferki zamiast dwóch, z wrażenia spadłam z wagi i poleciałam się odchudzać :D. Jednak stówa na liczniku motywuje bardziej niż wszelkie docinki, rozmiary i tak dalej, bo to zawsze można jakoś usprawiedliwić. Mamę oszukasz, tatę oszukasz, ale wagi nie oszukasz...
Caramelcoffee
15 czerwca 2017, 14:59Bardzo mi sie podoba jak piszesz i wogole widac, ze jak to mawiala moja Babcia- klawa z Ciebie Dziewczyna! Z przyjemnoscia przeczytalam Twoj pamietnik i powiem Ci, ze chyle czola i ciesze sie, ze jestes na tyle madra, ze jak ja, nie zmarnowalas kolejnych 20 lat na jo-jo. Brawo Ty! x
Caramelcoffee
15 czerwca 2017, 14:59* w ogole
dola123
15 czerwca 2017, 11:58Ciekawa i płynna historia... Pamiętam jak mialam przez jakiś okres fazę na kupowanie batonów i drożdżówek przed szkołą i codziennie na przerwach konsumpcja o dziwo nie tyłam, bo spędzałam dużo czasu na dworze, potem w gimnazjum dojrzewanie i tycie lekkie, a teraz gdy sobie pozwolę na kilka dni szaleństwa albo ze stresu jem duzo złęgo bo sesja to od razu się odbija :( Ach ta niesprawiedliwość!
TygrysekTygryskowy
15 czerwca 2017, 10:47Twoja historia swietnie sie czyta, i jest niesamowita. Jak udalo Ci sie z tego wyjsc, cos przeoczylam?
silene_1310
15 czerwca 2017, 13:20Po prostu po wielu latach się zważyłam :)
TygrysekTygryskowy
15 czerwca 2017, 14:21i to wystarczylo???
ar1es1
15 czerwca 2017, 10:38Współczuję....Za mojego dzieciństwa były inne pokusy-po PRLu wlały się na rynek chipsy,słodycze i napoje słodzone.Jednak przez brak internetu,komórek większość wolnego czasu człowiek spędzał w ruchu i jakoś obyło się bez tycia.Teraz jest katastrofa zarówno pod względem jakości jedzenia jak i ruchu wśród młodych ludzi.Pozdrawiam.