W dzisiejszych czasach trudniej natknąć się na produkty, które można zjeść bez żadnych wyrzutów sumienia, niż na takie, których spożycie nie wywoła u nas drugiego podbródka/fluorescencyjności/dziur w jelitach. Oczywiście często unikamy pewnych składników zupełnie bezzasadnie - między innymi na tym polega sekret diet eliminacyjnych. Wybierasz mniejszą gamę produktów, czyli masz mniejszy wybór źródeł kalorii, czyli jesz mniej. I wcale nie musisz mieć alergii na gluten, ale jeśli dieta bezglutenowa i jego całkowite wykluczenie ułatwia ci zaprzestanie pożerania czterech białych buł i sześciu kromek chleba tostowego dziennie - go for it!
Ale co z typowym niezdrowym jedzeniem? Pizza, kebab, fast foody, słodycze, kolorowe napoje, dania gotowe z marketów... Jest jeden fajny patent dla grubasków, o którym usłyszałam całkiem niedawno i uznałam za ultraskuteczny:
- kup se tego cholernego batona
- rozbierz się do rosołu
- usiądź przed lustrem
- spróbuj go zjeść.
Na sobie też przetestowałam kilka psychologicznych zagrywek i powiem szczerze, że ani kolor talerzy, ani wielkość sztućców, ani powolne jedzenie kompletnie nie zdało egzaminu. Wręcz przeciwnie, irytowało. Poza tym zmuszało do poświęcania samemu procesowi jedzenia więcej czasu i uwagi, niż bym chciała. Co więc robiłam, kiedy miałam ochotę na niezdrowe żarcie? No cóż, zazwyczaj po prostu tę ochotę zaspokajałam. Ale czasami wiedziałam, że to nie jest ochota, tylko po prostu z nudów poskubałabym chipsy albo zjadła kawałek pizzy do towarzystwa i wtedy raczej wolałam zająć się czymś innym.
- Żucie gumy w ramach oszukiwania chęci na słodki smak. W początkach odchudzania poznałam chyba wszystkie możliwe smaki bezcukrowych wersji, a klasyczne różowe orbity w paczkach po piętnaście sztuk starczały mi maksymalnie na dwa dni. A więc mogę co nieco powiedzieć wam na temat zasadności ostrzeżenia na opakowaniu, że nadmierne spożycie powoduje problemy z biegunką: szczera prawda. Teraz zdarzą się dwie-trzy gumy dziennie od czasu do czasu - tęsknota za słodkim smakiem nie jest aż tak silna, żebym bezwiednie zjadała aspartam na kilogramy.
- Kawa zbożowa. O, a to akurat jest mój top of the top od początku odchudzania aż do teraz, bo po prostu jest zdrowa. I smaczna. I ma błonnik. Dobrze komponuje się z cynamonem czy wynalazkami typu olej kokosowy i kurkuma. Dodatkowo, jeśli ktoś ma problem z nawykiem picia zwykłej kawy i leży on w rytuale a nie w potrzebie dostarczenia kofeiny, Inka czy Anatol świetnie takowy zastąpią. Nie jestem fanką mieszania miliona ziołowych lub zwykłych herbatek na detox, na kupkę, na siku, na cerę i wypijania ich w przypadkowych konfiguracjach litrami, na co dzień piję po prostu wodę, ale kawa inka z erytrytolem i mlekiem migdałowym zdecydowanie jest warta uwagi w celu zajęcia się czymś i odpędzenia myśli od jedzenia, albo ewentualnie spakowania jej w termos na wyjście na miasto w celu uniknięcia wizyty w Starbuniu i zostawienia tam 20 zł tylko po to, żeby dziesięciokrotny ekwiwalent kalorii pojawił się w naszych żołądkach.
- Dzielenie posiłku. Masz na obiad kurczaka z ryżem i brokułami i jabłko? Zjedz kurczaka z brokułami, a jabłko z ryżem i cynamonem na słodko. Dwa jajka na śniadanie? Jedno ze szczypiorkiem, drugie z kakao i owocami. Prosty zabieg, a jak odciąża psychikę!
- Jedzenie co 3 godziny. Oczywiście, że w dzisiejszych czasach odchodzi się od teorii, że częściej znaczy lepiej i nikt już raczej nie wierzy w to, że z medycznego punktu widzenia pięć posiłków zbawi nasz metabolizm a trzy lub dwa kompletnie go rozwalą. Ale na diecie odchudzającej częste jedzenia ma sens. Przede wszystkim dlatego, że nie ma czasu na podjadanie, bo zanim skończysz jeść śniadanie, zostanie ci już tylko 2,5 h do obiadu, a w sumie to nawet mniej licząc wypicie kawki, umycie zębów po posiłku, zmycie garów czy odgrzanie jedzenia. Nawet się nie zorientujesz, kiedy upływa czas od posiłku do posiłku. Oczywiście jest jeden warunek: jeśli jesz za mało, to będziesz głodna i zła nawet jedząc co pół godziny, na głód fizyczny nie ma żadnych magicznych trików oprócz zwiększenia kaloryczności.
- Planowanie posiłków. No przecież głupio będzie ci chwytać za batona przy kasie, do której podeszłaś tylko po bilet, kiedy w torbie będziesz miała pudełko z obiadem. Na tym właśnie polega sukces diet pudełkowych. Kiedy z początkiem tygodnia robimy przegląd lodówki i spiżarni, układamy plan jedzenia i listę zakupów dostosowaną do grafiku (chodzi o to, że nie planuję ryby w sosie czosnkowo-koperkowym na kolację jedzoną na mieście ani shake'a białkowego na obiad w domowym zaciszu), a na każdy posiłek mamy z wyprzedzeniem przygotowany pakunek, wymówki w stylu "jestem w niedoczasie", lepiej zjeść cokolwiek niż nic, bo mój metabolizm umrze" przestają mieć sens. Poza tym jedzenie na mieście wcale nie musi oznaczać słodyczy/bułek/fast foodów, to tylko wina współczesnego marketingu, że nie umiemy w biegu zjeść jogurtu zagryzionego owocem i grahamką, ale wypić jogurt owocowy z ziarnami w ergonomicznej butelce opatrzony napisem "to go!" i pełen niepotrzebnych składników i owszem.
- Woda! Szklanka wody za każdym razem, kiedy pomyślimy o jedzeniu. I to nie na zasadzie kary, tylko zdrowego nawyku. Woda przed każdym posiłkiem. Woda po wstaniu z łóżka. Tylko woda przed pójściem spać nie jest dobrym pomysłem, bo po primo i tak idziesz spać, a jak się śpi to się nie je, a po segundo nikt chyba nie lubi wstawać w nocy na siku.
- Co z oczu to z serca. Oglądanie zdjęć dopieszczonych potraw z nad michy sałaty na pewno nie pomoże na wilczy apetyt. Być może bez tych bodźców nie wpadliśmy na chęć zjedzenia tego, tamtego, i jeszcze dopchnięcia owamtym, po co kusić los?
- Smak. Jedzenie musi być jakieś. W powiedzeniu, że ma nas przede wszystkim odżywiać, nikt nigdy nie zawarł uwagi, że powinno być zimne, bez smaku, bez przypraw, szare, byle jak wybełtane na talerzu, bo im gorsze tym zdrowsze. Mając dostęp do ogromu przypraw możemy urozmaicić każdy posiłek w inny sposób, dodać koloru warzywami, spróbować wyrwać się z utartych ram jedzenia smakującego zasmażką, tłuszczem utwardzonym i kostką rosołową, na którym prawdopodobnie przytyliśmy. Poza tym, przecież taniej wychodzi dosypanie kurkumy połączonej z pieprzem do kotletów niż wydawanie majątku na spalacze tłuszczu w tabletkach, prawda? A działanie takie samo! Żal nie wykorzystywać też niskokalorycznych dodatków: passaty z pomidorów, chrzanu tartego, natki pietruszki/koperku/szczypiorku, octu balsamicznego, płatków drożdżowych... Opcje można mnożyć, bo jedzenie dzień w dzień tego samego wypranego ze smaku żarcia to naprawdę nie jest coś, co zasługuje na podziw w stylu: "O wow, masz tyle samozaparcia i cierpliwości!" - tyle w tym sensu, co w chodzeniu cały dzień z powodującym ból kamykiem w bucie bo nie chce się nam przystanąć i go wyjąć.
- Objętość. Sałata/szpinak/jarmuż/kapusta dorzucone na talerz nie zrobią wielkiej różnicy w kaloryczności jedzenia, a w jego ilości i czasie zabawy z nim - i owszem. Skutki uboczne? Więcej witamin!
Macie jakieś swoje patenty na okiełznanie demona podjadania z nudów, a nie z głodu?
iw-nowa
10 czerwca 2017, 15:50Słuszne uwagi, u mnie jedzenie oprócz bycia zdrowym zawsze musi być też smaczne i ładnie wyglądać. Z wodą jestem na coraz lepszej prostej. :))
VITALIJKA1986
9 czerwca 2017, 18:24Fajne te puknty.Masz racje
kobietaa22
9 czerwca 2017, 15:43Super wpisy, aż chce się czytać i jakoś tak mobilizują :) na pewno będę tu wracać, Twoja przemiana jest niesamowita :) ukłony po kolana :)
Take_This_Chance
9 czerwca 2017, 12:29To z bułami to o mnie :P Wiesz co czytam Cię i czytam... i gadam do siebie "przecież to jest to... to takie oczywiste... tylko czemu ja na to nie wpadłam". Czytam, podziwiam i mam na oku. Dzięki że jesteś :)
walkadokonca
9 czerwca 2017, 11:58Cudnie, przeczytałam wszystkie Twoje wpisy i mogę powiedzieć tylko tyle "Łał" naprawdę wielkie gratulacje <3