Na wstępie powiem, że nie jestem chyba modelowym przypadkiem, jeśli chodzi o leczenie się z otyłości. I to z korzyścią dla mnie, bo rzadko zdarzały mi się chwile zwątpienia, ale zacznijmy od początku.
Od zawsze byłam raczej z tych, którym wiecznie wydawało się, że JESZCZE NIE JEST ZE MNĄ TAK ŹLE, więc problemy z akceptacją mojej wagi mieli wszyscy wkoło oprócz mnie samej. I tylko zobaczenie stu czterech kilogramów z groszami na wadze, na którą nie wchodziłam przez kilka lat, otrzeźwiło mnie na tyle, że pierwsze co zrobiłam po zejściu z niej, to wydanie ostatnich pieniędzy na karnet na osiedlową siłownię. Nie było to moje pierwsze starcie z tym klubem fitness, w 2015 roku wytrzymałam tam miesiąc i miałam z tego okresu jakieś stare plany treningowe, więc wzięłam je pod pachę i pocisnęłam na pierwszy trening nikogo o nic nie pytając, z nikim nie gadając, nie zwracając uwagi na innych ćwiczących ani na to, czy oni przypadkiem nie patrzą na mnie. Dopiero po pierwszych kilku tygodniach regularnych treningów zdecydowałam się w końcu pogadać z kimś z personelu i poprosić o nowy trening i analizę składu ciała, stąd moja pierwsza udokumentowana tam waga to ok. 99 kg.
Kiedy próbowałam odchudzać się na własną rękę (marzec-sierpień'16) i widziałam mizerne, ale jednak pozytywne efekty, po prostu cieszyłam się z tego, co mam. Lubiłam ćwiczyć na siłowni, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu ani nie było wyzwaniem, chociaż oczywiście rzadko miałam tyle siły i determinacji żeby na treningu wychodzić daleko poza strefę komfortu. Mało spektakularne rezultaty wynikały raczej z tego, że co weekend jadłam niezdrowe rzeczy, a MŻ (w dodatku nieumiejętnie przeprowadzane, bo oczywiście na początku wywaliłam wszystkie tłuszcze i uważałam, że im mniej kalorii, tym lepiej) stosowałam tylko od poniedziałku do piątku, więc zmęczenia odchudzającą paszą nawet nie zdołałam zbytnio odczuć. Może i nie schudłam wtedy wiele, ale nauczyłam się poruszania pieszo po mieście, wybierania zdrowszych opcji w marketach i odkryłam, jakie słodycze i przekąski lubię mniej a jakie bardziej, bo mimo że weekendowe obżarstwa i tak oznaczały dużą częstotliwość dla osoby ważącej ponad 100 kg, to i tak zmuszały do dokonywania uważniejszej selekcji niż przed redukcją. Czułam się dobrze, starałam się nie popadać w paranoję, nie kupować drogich ciuchów i gadżetów na siłownię, nie rozmawiać o tym z każdą napotkaną osobą, ba! Nawet darowałam sobie informowanie znajomych z Facebooka o mojej życiowej rewolucji.
Ale i tak nie udało się uniknąć śledzenia różnych głupkowatych stron internetowych, motywatorów, instagramowych kont fit dziewczyn i sportowych kanałów na YouTube, które mieszały mi w głowie i informacyjny koktajl mołotowa jaki sobie serwowałam czerpiąc sprzeczności z niesprawdzonych źródeł skutecznie mnie zniechęcał do działania. Jednocześnie dołowałam się, że nie mam tak spektakularnych efektów, i zniechęcona tym nie przykręcałam śruby, a wręcz przeciwnie, powoli pozwalałam sobie na gorsze jedzenie i rzadsze treningi, żeby w końcu z końcem września'16 odkryć, że w sumie od marca zrzuciłam tylko jakieś mikre dziesięć kilo i sama sobie chyba nie dam rady z sadłem, więc najrozsądniej byłoby oddać się w ręce profesjonalisty i tak też zrobiłam. A że, jak chyba na każdej siłowni, w cenie karnetów miewałam już jakieś treningi z większością tamtejszego personelu, wybrałam po prostu najbardziej mi odpowiadającą osobę, pogadałam, zapłaciłam i wzięliśmy się do roboty.
I... w sumie to nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać na ten temat. Nigdy nie podporządkowywałam samopoczucia i życia odchudzaniu, o wiele ciężej było mi, kiedy nic nie robiłam ze swoim ciałem. Miewałam wtedy wybuchy złości, fale narzekania, że kiepsko wyglądam (ale nigdy nie mówiłam, że jestem gruba, tylko że grubo wyglądam w tych spodniach, ot, takie małe zakłamywanie rzeczywistości dla psychicznego komfortu...). A jak już dostałam konkretny plan treningowy i dietę, to na co miałam narzekać? Robiłam to, co było napisane na karteczce, planowane efekty przychodziły we wręcz wycyrklowany jak w szwajcarskim zegarku sposób, czułam się coraz lepiej, a w chwilach zwątpienia czy napadach egzystencjalnych dylematów w stylu: "A co ze mną będzie jak już schudnę? Jak wyjdę z diety? A co, jeśli mam zastój wagi i już dalej nie ruszę?" i innych tego typu kwestiach nurtujących każdą kobietę na diecie uderzałam do trenera, słuchałam, co ma mi do powiedzenia, a on zawsze miał na to jakąś konkretną radę. Jak na przykład: idź teraz do domu i odlajkuj wszystkie fit fanpejdże, odobserwuj wszystkie fit kanały, nie czytaj poradników o odchudzaniu, wywal z zakładek wszystkie strony z newsami dla grubasów i zajmij się swoim życiem, szkołą, pracą, bliskimi. I faktycznie, to podejście rozwiązywało praktycznie wszystkie moje spiętrzone wątpliwości, uświadamiając mi za każdym razem, że jeśli nie dam się zwariować, to moje życie stanie się bardziej uporządkowane dzięki temu, że wiem, co mam zjeść i kiedy ćwiczyć, bo odejdzie mi problem myślenia o tym i będę mogła zająć się np. nauką. Szłam zdołowana, że waga stoi od kilku dni? Dostawałam jasne polecenie, co mam robić i przez ile czasu, i zawsze działało. Efekt placebo? Być może, mało mnie to interesuje, ważne, że skuteczny.
Zdarzały się gorsze momenty, jak śmierć babci, problemy z zaliczeniem przedmiotu czy konieczność wyjazdu o 4:00 do rodzinnego domu, żeby pomóc mamie i tacie, ale nic nie było dobrą wymówką, żeby sobie odpuścić, wręcz przeciwnie - czekałam aż w końcu założę słuchawki na uszy i pójdę poćwiczyć, wyszarpując tym samym kilkadziesiąt minut ze smutnego jak nie powiem co dnia, podczas których zapominam o bożym świecie. Także kluczem do sukcesu jest chyba znalezienie rodzaju aktywności fizycznej i typu diety, które po prostu polubimy i co do których jesteśmy w stanie odpowiedzieć twierdząco na pytanie: czy mógłbym robić to całe życie? Oczywiście to nie jest tak, że całe kilkanaście miesięcy chodziłam wesolutka jak szczygiełek, zdarzały się spadki formy i zmęczenie, ale nigdy jakoś nie brałam tego do siebie, bo przecież rzadko w życiu zdarza się tak, że pierniczy się każdy jego aspekt i nie można wynaleźć dosłownie nic, co byłoby w stanie nas pocieszyć. No i zawsze w najbardziej kryzysowych momentach powtarzałam sobie, że jak zawalę sprawę, nie pójdę na trening, obeżrę się poza planem, to będę czuła się jeszcze gorzej niż kontynuując założenia redukcji. I jakoś tak dojechałam do teraz ze świadomością, że upragnione 68 kg to nie koniec zmian w życiu, bo ja się dopiero rozkręcam.
ORene81
9 czerwca 2017, 12:15Świetny wpis
Take_This_Chance
6 czerwca 2017, 21:18Gratuluję sukcesu.. . Wiele osób mogłoby brać z Ciebie przykład. Zuch dziewczyna. Co do trenera.. . Doświadczyła i potwierdzam daje to dużego kopa motywacyjnego i efekty...
Nattiaa
6 czerwca 2017, 11:00świetny motywujący wpis, gratulacje kochana!!