Kopię się w tyłek (mentalnie) za każdym razem, jak pomyślę, że już sporo swego czasu osiągnęłam i tak to głupio zaprzepaściłam. Kondycję mam teraz jak siedemdziesięcioletnia staruszka, chociaż na wyjazdach daję radę i sporo chodzę, ale to i tak nie to samo, co powinno być. Na dziewiąte piętro wejść to dla mnie spore wyzwanie. A jak się zabrałam za ćwiczenie jak młody miał rok (teraz ma siedem) to w kilka miesięcy wypracowałam sobie całkiem spoko kondycję, zwłaszcza jak na jednostkę, która całe życie nie cierpiała ćwiczyć i omykała jak się dało, lol. Co tylko potwierdza, że się da.
Swoją drogą paradoksalnie jak jestem na diecie jem więcej i częściej niż normalnie, hehe. Ale za to mniej kalorycznie i zdecydowanie zdrowiej - i tu tkwi cała tajemnica. No i nie zastępuję kalorii z jedzenia kaloriami z piwa, a to już w ogóle temat-rzeka.
A miewałam takie dni, że potrafiłam zacząć dzień od... piwa. Potem znowu piwo i znowu, a na koniec pizza. Masakra jakaś, jak o tym pomyśleć. Aż wstyd się przyznać. Zresztą ostatnie trzy lata... Hm, dni bez piwa (lub innych procentów) mogłabym policzyć na palcach, no, może z miesiąc by się uzbierał, wliczając w to dziesięć dni w lutym, kiedy podjęłam walkę z kilogramami. I właśnie alko mnie pokonało, bo uległam pokusie jednej, drugiej i kolejnym. Wrrr... A wszystko przez głupotę, którą popełniłam pod koniec 2010 roku. Nawet sobie tego nie uświadamiając, zaczęłam topić w alkoholu rozczarowanie, zawiedzione nadzieje, poczucie winy i świadomość, że zrobiłam świństwo. A potem popełniałam kolejne głupoty i kolejne, ale wieczorne alko pozwalało nie myśleć. I teraz będę ponosić konsekwencje swoich własnych pomyłek i głupot. Kiedyś z tego wyjdę na prostą, ale pytanie, ile mnie to będzie kosztowało?
No, wylałam to z siebie. Jakoś mi lepiej. A teraz powtarzam sobie jak mantrę:
DAM RADĘ. SCHUDNĘ. SCHUDNĘ. SCHUDNĘ. I PORADZĘ SOBIE ZE WSZYSTKIM. DOPROWADZĘ SWOJE ŻYCIE DO PORZĄDKU. BĘDZIE DOBRZE. DAM RADĘ.