Wczoraj byłam na rozmowie o pracę. Jako osoba stresująca się już wcześniej zaplanowałam o której wyjadę, o której mam autobus itp. Pociąg punktualny, autobus spóźniony 5 minut, wysiadłam na złym przystanku (chociaż wg internetu był dobry a później jak sobie szłam to minęłam ten, na którym miałam wysiąść), i jakieś 1,5km z buta, bo miejsce rozmowy gdzieś daleko, na końcu małej uliczki. Leciałam jak głupia, bo spóźniać się nie lubię. Ogólnie to było źle. Ale trudno, jutro idę w inne miejsce. Może będzie lepiej ;)
No ale wczoraj już dzień rozwalony, więc po powrocie do domu zjadłam 1/4 pączka ze śliwkami i cynamonem i 3 kromki chleba ze smarowidłem babunie, czy jak to się nazywało. A i tak czułam, ze jestem bez dna. Później była zupa, ryba po grecku, kawałek bułki.
Dzisiaj przyniosło rozwiązanie problemu. Przypałętała się @ i mam już na kogo zwalać wilczy apetyt - ale może mam rację, bo normalnie to ani nie potrzebowałam słodkiego, jak zjadłam coś to się najadałam a teraz nic.
śniadanie dzisiejsze to marchewka z ryby po grecku, która była wczoraj na obiad - samą rybę wyrzuciłam, bo po prostu wstrętna - wczoraj gdy jadłam to znalazłam w niej coś dziwnego, gumiastego takiego i mnie obrzydziło: do tego kromka chleba z masłem, 1/3 drożdżówki
II śniadanie: zupa jarzynowa
Obiad: kefir i ziemniaki z koperkiem, cebulą i boczkiem i 2 placki ziemniaczane
Kolacja: może mi się nie zmieści.
Umyłam okna dwa (wczoraj trzy) i tyle. Nie chce mi się nic a muszę napisać jeszcze pracę jedną zaliczeniową a nie mam pomysłu, w sumie od dwóch miesięcy nie mam na nią pomysłu wcale. ;(