Początek roku zaczął się ok a później było już tylko gorzej - oczywiście pod względem zrzucania kilogramów. Po prostu ZNOWU zaczęło się odkładanie (no zjem to ciasto i wafelki i coś tam jeszcze, ale od jutra to już się biorę) i tak dotoczyłam się do maja z wagą kolejny raz trzycyfrową. Ubiegły tydzień był ogarnięty. Jem normalnie, smażone zamieniłam na parowane i mi smakuje (jak dobrze doprawię ;) ). Staram się dobijać do 1800kcal, ale to wcale nie jest łatwe.
Pierwszy weekend za mną. I tak jak się spodziewałam to są dwa najgorsze dni. W sobotę było jeszcze jakoś, ale i tak objadłam się tym, czym nie powinnam (był grill) - jednak uznajmy, że wyszłam na zero z racji pracy na ogródku (ciężka praca, nie żadne zabawy w małą ogrodniczkę) i 10km na rowerze (jest się czym chwalić). Niedziela to porażka totalna - dużo wolnego czasu, co sprawiało, że myślałam o jedzeniu i jadłam (lody, paluszki a ostatecznie chleb i kiełbasę a nie byłam głodna, byłam łakoma).
Dzisiaj już ogarnięcie. Ale i tak zjadłam 3/4 batonika twarożkowego w czekoladzie, jednak został wliczony w bilans, więc nie ma nad czym rozpaczać. Lepiej codziennie zjeść trochę słodkiego, niż nie jeść a później rzucić się i zjeść kilo michałków na raz :).
Zastanawia mnie jak zorganizować sobie jedzenie w czasie zjazdu. Bo poszłam do szkoły. Po tylu latach stwierdziłam, że złożę papiery no i teraz co dwa tygodnie dwa całe dni spędzam w szkole. Trochę mi ciężko się dostosować a najbardziej to zmobilizować do nauki. Ale kto to za mnie zrobi? Nikt. :)
Trzeba będzie kombinować i jakoś się uda.