...w sumie to prawie po 4, wracam. Tak, tyle wyszło z mojego przychodzenia tutaj codziennie z jadłospisem i dokumentowania mojej podróży do szczupłej sylwetki - przychodziłam przez trzy dni, a potem prawie 4 miesiące przerwy. Cóż... przyczyna jest taka, że znalazłam pracę. Wystarczająco ciężko było pogodzić pracę na pełen etat z treningami i przygotowywaniem posiłków, a do tego wcisnąć gdzieś jeszcze moje pasje - na Vitalię niestety już czasu nie starczyło. Ale to nie znaczy, że odpuściłam, o nie. Wręcz przeciwnie. Dziś przychodzę do Was 10 kg lżejsza niż na początku marca. No, prawie. 600 gram mi brakuje do równych 10 kg. Że to niedużo jak na cztery miesiące? Pfff. A czy ja się gdzieś spieszę? Nie przytyłam w jeden dzień, nie schudnę w jedną noc. A poza tym im wolniejszy jest spadek, tym trwalszy. No to jak to było?
Marzec był chaotyczny. Początek to ciągłe bieganie na rozmowy, w połowie miesiąca wreszcie nowa praca. Ciężko było mi ułożyć dzień tak, żeby zmieścić pracę 9-17, godzinny powrót do domu, trening i gotowanie zdrowego obiadu. Ciężko mi było rozplanować kiedy jem posiłki, żeby nie wylądować z obiadem tuż przed treningiem, albo o 22. Do tego dopiero zaczynałam trenować, po bitych dwóch latach bez ruchu i ze sporą nadwagą, więc te treningi to były takie, jak teraz moja rozgrzewka. Dlatego w marcu spadło tylko 3 kg, chociaż tyle to ja samej wody powinnam przy tej wadze stracić w ciągu pierwszego tygodnia.
Potem przyszedł kwiecień. W kwietniu były święta, przez trzy dni pozwoliłam sobie jeść bez ograniczeń. Do tego wpadły trzy inne dni, kiedy deficytu kalorycznego nie było. Powoli zwiększałam intensywność treningów, ale tylko w weekendy, bo wciąż nie mogłam ogarnąć trenowania po pracy, ale zaczęłam wysiadać z autobusu przystanek, dwa wcześniej i chodzić na piechotę. Mimo to - wciąż ruchu było niewiele. Dlatego w kwietniu spadł tylko kilogram.
Przełomem był maj. A konkretnie kanał GrowWithJo na YouTubie, który znalazłam 2 maja. Nigdy nie pomyślałabym, że kiedykolwiek powiem, że lubię robić cardio. Bo ja przecież nienawidzę cardio. Nienawidzę się pocić, łapać zadyszki i tak dalej. A cardio od Jo lubię. Ba, uwielbiam! Robię je 5 razy w tygodniu! Ale po kolei. Jo ma na swoim kanale setki treningów "chodzonych", czyli szybki chód w miejscu, przeplatany z wymachami (i nogami i rękami), przysiadami, wykrokami, skłonami i tak dalej. Gdy robiłam pierwszy raz 20 minutowy trening na dolne partie brzucha, miałam średnie tętno 165 i maksymalne 186. Już po dwóch tygodniach wyrobiłam sobie kondycję na tyle, że dokładnie ten sam trening miał wyniki: średnie tętno 151 i maksymalne 172. W dodatku, z pomiarów wynikało, że lecę z cycków i trochę z ud, ale brzuszek przez dwa miesiące stał w miejscu. Po maju spędzonym z Jo, brzuszek zleciał 3 cm. Ale znalezienie Jo to był dla mnie game-changer z jeszcze jednego powodu. Wracając z pracy o 18, zmęczona i głodna, na myśl o tarzaniu się po dywanie z ciężarkami, aż robiło mi się słabo. Ale mając w perspektywie po prostu dreptanie w miejscu, które mogłam zacząć właściwie z marszu... To okazało się o wiele łatwiejsze. Myślałam "a, potuptam sobie przez 20 minut i z głowy". I tuptałam. A kalorie leciały. Ogarnęłam sobie dzięki temu wreszcie plan treningowy, który jest dla mnie realny - z dwoma dniami porządnych treningów (sobota, niedziela - bo wtedy mam czas), trzema dniami krótszych treningów (po ok. 20-30 min) i dwoma dniami odpoczynku, gdy idę na długi spacer, a po powrocie do domu zwykle robię jogę. I w maju waga zleciała o 3,5 kg, no i wreszcie ruszył się obwód brzucha.
W czerwcu z kolei zostałam ściągnięta na ziemię. Dwa razy. Pierwszy to zakup typowo treningowego smartwatcha (seria Amazfit, jakby kogoś ciekawiło). Już od jakiegoś czasu wydawało mi się, że moja stara opaska liczy mi za dużo spalonych kcal, bo na YT widziałam filmiki dziewczyn trenujących z Jo, które spalały ledwie 400 kcal w godzinę, a ja w pół godziny robiłam 450 kcal? No coś nie halo. No i faktycznie, nowy zegarek pokazuje znacznie mniejsze spalanie - i mam wrażenie, że niestety jego wersja jest prawidłowa. Drugi raz na ziemię ściągnęło mnie kolano, które po jednym z treningów zaczęło pobolewać. Na dwa tygodnie więc musiałam odłożyć squaty z obciążeniem i robiłam tylko zestawy "knee-friendly". Gdy w Boże Ciało zrobiłam pierwszy od dwóch tygodni trening siłowy, odpadły mi uda i pośladki, przez resztę długiego weekendu chodziłam jak paralityk. Ale twardo trenowałam dalej. Nie mogłam ruszać nogami? To robiłam zestawy na ramiona albo plecy. Tak się zawzięłam. No i dzięki uświadomieniu sobie, że spalam o wiele mniej niż myślałam, zaczęłam bardziej pilnować diety. Póki co w czerwcu straciłam 2 kg. A jeszcze półtora tygodnia przede mną.
Tak więc tutaj właśnie jesteśmy. Mój plan treningowy wygląda mniej więcej tak:
- Poniedziałek: rest day - ok. 30 min spaceru + 20-30 min jogi
- Wtorek: 20-30 min cardio + 10-20 min ramiona
- Środa: 20-30 min cardio + 10-20 min abs
- Czwartek: 20-30 min cardio + 10-20 min pupa
- Piątek rest day - ok. 30 min spaceru + 20-30 min jogi
- Sobota: 20-30 min cardio + 15-25 min trening siłowy całego ciała + 10 min nogi + 10 min abs
- Niedziela: 20-30 min cardio + 15-25 min trening siłowy całego ciała + 10 min plecy + 10 min pupa
Jeśli chodzi o dietę, ustaliły mi się trzy pory posiłków, których się trzymam niezależnie czy jest dzień pracujący, czy weekend. Śniadanie jem ok. 11:30-12 (w pracy piję wcześniej dwa kubki yerba mate), potem lunch ok. 15-16 (w tygodniu przed treningiem, w weekendy po) i obiadokolacja około 18-19. Jem dość nudno, często to samo, ale skoro mi smakuje i mi się nie nudzi, to nie widzę w tym problemu. Śniadanie to zwykle serek wiejski z pomidorem, płatkami owsianymi i jakimś warzywem strączkowym. W weekendy lubię zrobić sobie jajecznicę, a gdy czasem zapomnę przygotować śniadania na następny dzień, sięgam po kupną sałatkę:
Lunch to mój nieco "grzeszny" posiłek. Składa się z dwóch połówek - zdrowej, zwykle sok warzywny lub mus owocowy, a czasem np. kalarepa; oraz "grzesznej", gdy jem coś, co ma mi sprawić przyjemność, zwykle batonik proteinowy, orzechy albo smakowe wafle ryżowe. Zawsze jednak pilnuję, że zmieściło się to w moim limicie kalorii:
Obiad to zwykle mrożone warzywa z jakimś mięsem lub ryż z warzywami. Czasem, gdy jem razem z narzeczonym, jem "klasyczny" obiad - mięso, ziemniaki i surówka albo np. grochówka. Raz na jakiś czas pozwalam sobie też na coś zamówionego z Pyszne.pl - sushi, pizza, kebab, ale zawsze pilnuje kalorii i albo ćwiczę tego dnia więcej, albo dostosowuję wielkość porcji:
Mam problem z uzyskaniem odpowiedniej ilości białka w diecie, więc parę dni temu zamówiłam odżywkę białkową i przez resztę miesiąca będę ją testować. Po pierwszym użyciu mogę jedynie stwierdzić, że jest absolutnie pyszna, chociaż rozpuściłam ją w zwykłej wodzie. Z innych drobnych rzeczy, jakie wprowadziłam, to śpię dłużej - zamiast spać ok. 6 godzin od poniedziałku do piątku i 10 w weekendy, sypiam teraz po 7-7,5 h w tygodniu i ok. 9 w weekendy i czuję się znacznie lepiej, co z pewnością ma wpływ na mój poziom głodu (oraz zachcianek). Co do wymiarów, to najbliższy dzień pomiarów wypada mi 2 lipca, wtedy przyjdę z konkretnymi liczbami.
W zeszłym tygodniu dostałam w pracy umowę na czas nieokreślony, co oznacza, że wreszcie do mojego życia wróciła stabilizacja. Mam już ogarniętą dietę, mam ogarnięte treningi, mam stałą pracę, może teraz zaznam wreszcie trochę spokoju. I może wreszcie uda mi się tutaj trochę częściej zaglądać. Innym plusem nowej pracy jest fakt, że chociaż jest to praca biurowa, całkiem sporo po tym biurze biegam. Pomaga też rozłożenie biura na dwóch piętrach, w sumie każdy dzień pracy kończę z ponad 5 000 kroków na koncie. Ustawiłam sobie w zegarku cel 8 000 kroków dziennie i staram się tego trzymać - w weekendy wygląda to średnio, przyznaję, ale w tygodniu często przekraczam 10 000.
I to tyle. Wygadałam się, a i wypełniłam pisaniem nieco zbyt spokojny dzień w pracy. Jeśli ktoś dotarł do tego momentu to serdecznie mu gratuluję wytrwałości. Miłego dnia!