Pusty śmiech mnie ogarnia, pusty śmiech. Chudnę, tyję dwa razy tyle, chudnę, tyję... ciągle sobie wmawiając, że jedno ciastko, lanczyk na mieście, piwo czy inna bomba kaloryczna nic nie zmieni. Tak się zarzekałam kiedyś, że nigdy nie będę ważyć więcej, niż 80kg, a tu proszę do jakiego stanu się doprowadziłam. Motywacja jakaś krótkotrwała przychodzi jedynie jak patrzę w lustro(i jak szybko przychodzi, tak szybko znika), bo ludzie mnie akceptują taką, jaka jestem. A co za tym idzie, na życie towarzyskie narzekać nie mogę... wypady na rynek/domówki itede naprawdę nie sprzyjają diecie, ale tak ciężko z nich zrezygnować, albo chociaż dotychczasowej formy "bywania", ech. Ale płakać się chce, gdy muszę w sklepach szukać coraz to większych rozmiarów ubrań, a w moje ulubione sukienki się przestaję dopinać. W ogóle zakupy sprawiają mi mniejszą przyjemność, niż zawsze- bo co to za frajda ubierać się w to, w co "można", bo wygląda się przyzwoicie, a nie w to, co się chce?