Piszę dziś, bo wczoraj byłam totalnie wypruta. A zaczął dzień się trochę fatanie. Od mojej słabości. Moj kupił (nie mam pojęcia z jakiej paki) ptasie mleczko. Otworzył na wieczór, no i z całego pięterka zjadłam tylko 2 <wiiii> . ALE rankiem już zostawił jeden rządek otwarty. Tam jest chyba osiem. No i to zeżarłam na śniadanie. No jak on mógł... :P Poczucie winy miałam straszne. Długo o tym myślałam, że totalnie bez sensu. Więc zabrałam się za sprzątanie, zeszło mi tak z 4,5 godziny. Miotałam się po domku więc może spaliłam jakoś pożytecznie te słodycze...
Jako drugie zjadłam sobie klasycznie - co bylo w lodowce. Pół kostki twarogu i banan.
POtem kubek zupy krupnik. i na trrening.
Był interwał. Sztangi, step i hantle. Szłam tam z lekkimi zakwasami po poniedziałku i ogolnie z nastawieniem, że nie rzucam się na wszystko ambitnie, bo tydzień daje sobie na rozruszanie. Więc jak czuję, że mięśnie palą, to odkładam obciążenie i robię bez, lub z minimalnym. Nie chce sie zajechać na początku, bo pozniej bede tylko narzekać, jak to mnie wszystko boli :D A tak to boli, ale do przeżycia. Miałam problem z brzuszkami, o ile takie lekkie (wznoszenie kawałka klatki) to nie ma problemu, to te wczorajsze to była rzeźnia :D Nie dałam rady, choć się starałam. Zawsze mi się śmiac chce jak nie mam siły i próbuje zrobić jakies cwiczenie. Też tak macie? :D
Za to na kolacje zrobiłam sobie coś pysznego!
Mix sałat, pierś z kurki, swiezy ogorek, rodzynki i pestki słonecznika, i przyprawy z dwoma łyżkami oleju z orzechow włoskich. Dałam też 50g kaszy bulgur. Pycha!