Znalazłam wreszcie maszynę, która nie mówi od mnie w języku najeźdźców! Alleluja! (Zawsze mi się dobrze z Brytyjczykami gadało, nihil novi sub sole).
Znalazłam też nowy serial, całkiem całkiem, Manhattan się nazywa. Ale nie o mieście, a o projekcie. Siedzą więc sobie w mnimiasteczku na środku pustyni panowie od Oppenheimera i budują bombę. Znaczy: Gadżet. A razem z nimi siedzą ich żony i dzieci i tu jest ten moment, gdy robi się ciekawie, bo panów obowiązuje ścisły top secret. (A ja już wyobrażałam sobie te rozmowy: "- Kochanie, co ty tak długo robisz w tej pracy? - Bombę buduję, żabko. Nuklearną taką. - Aha. A pożyczysz jedną? Na szefa?" Ale nie, nie, nic z tych rzeczy, top secret to top). Po pierwszym odcinku całkiem dobra rzecz.
Poza tym z refleksji pofitnesowych: piłki są fajne tylko wtedy, gdy ma się do nich odpowiednie buty. W przeciwnym wypadku na hasło "a teraz delikatnie zsuwamy się na dół, robiąc dwa kroki do przodu" człowiek naprawdę mało delikatnie przypiernicza tyłkiem o parkiet. Przednia zabawa!
A archeolodzy nadal kopią, a romanse powoli zaczynają się robić jak w Modzie na sukces. Ale książka się powoli kończy, a oni nic nie wykopali poza tym kapslem i jakimiś skorupami - mogliby się jednak bardziej postarać.