W pracy była impreza, więc i okolicznościowy tort. Sam do mnie przylazł. Póki był w sąsiednim pokoju, to trzymałam się dzielnie, ale jak już mi przynieśli kawałek na talerzu, to co miałam zrobić? Przecież nie wyrzucę, bo głodne dzieci w Afryce... Taa. (Tam była CZEKOLADA. Na tym torcie).
Więc najpierw sobie grzecznie zracjonalizowałam, że jest 8 rano (czekolada!), że o tej porze można (czekolada tam jest!), że spalę (czekolada, sieroto, żryj!), poza tym czeka mnie fikanie kopytami na fitnesie (czekolada!). A potem posmakowałam.
I wiecie co? Był OBRZYDLIWY. Naprawdę, świat mnie dzisiaj nie lubi. Jeden kawałek tortu na tydzień i od razu TAKIE COŚ? Naprawdę był obrzydliwy, nasączony jakimś świństwem, nadzienie jakby z margaryny, a czekolada sztuczna (ludzie! no jak można zepsuć czekoladę?!). Tego nie robi się kotu! Drogi świecie, idź sobie. Foch.
Żeby nie było - obrzydliwość tortu potwierdzili wszyscy obecni zgodnym chórem. Nie, że to ja marudziłam, bo ja naprawdę rzadko marudzę na słodkie. Ja jestem z tych, co słodzą mizerię. I placki ziemniaczane. I twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem). Tylko herbaty i kawy nie, bo wiadomo, na co dzielą się ludzie.
Szukając plusów: pięć dni fitnesu i nadal żyję. Ale co to za życie? Bez tortu. Wzdech.
Leirion
12 września 2014, 22:18To pocieszające z jednej strony - wyobraź sobie co by było jakby tylko Tobie nie smakowało, Ten żal i gorycz, gdy inni się zachwycają.