Z maszyną udającą rowerek nadal się nie dogadujemy. No nic, widać tak musi być, może jakiś jej pradziadek był niemieckim czołgiem najeżdżającym na Westerplatte i geny w niej się po prostu odezwały. Więc nie rozmawiamy ze sobą.
Zaczęłam za to negocjacje z piłką. Niezła jest, cholera. Prawie jak Kevin Spacey, co udawał negocjatora, gdy jeszcze grał w fajnych filmach, a nie w głupich reklamach. Ja na niej z tyłkiem w lewo - ona smyk w prawo. No to ja z tyłkiem na środek (żeby jednak nie wylądować na podłodze, bo jakoś tak twardo), a ona grzecznie się ustawia centralnie. I tak w koło Macieju. Normalnie na pysku miała wypisane takie urażone "ale o co ci chodzi? Weź się już tak nie wierć". Ale w końcu się uspokoiła i pozwoliła poćwiczyć.
Bieżni się jeszcze boję. Znacie te slapstickowe dowcipy, jak ludzie się na coś zagapiają i potem spektakularnie z takich bieżni lecą na ryje? No właśnie.
Poza tym mam zakwasy. Że w nogach - rozumiem. W brzuchu - tym bardziej rozumiem. Ale w pośladkach? Przecież ja nie mam mięśni w pośladkach! A przynajmniej nie miałam do dzisiaj. Aż boję się myśleć, jakie części ciała odkryję w ten sposób jutro. (Może tak ludzie zauważają swoje trzecie oko na przykład? Nagle dostają w nim zakwasów i pyk! orientują się, że je mają? I co potem? Odżywianie energią słoneczną?)
A ci od Błękitnego manuskryptu przeleźli w końcu tę pustynię i robią wykopki. Całkiem profesjonalnie opisane te wykopki, owszem, widać, że autorka się zna. Na razie wykopali kapsel od Coli ale nie o to im chyba chodziło. Więc stay tuned.