Byłam, przeżyłam. Powiedzmy, że i zwyciężyłam (bo nie uciekłam w połowie z wrzaskiem). Czyli fitness.
Znacie to? Wychodzi taka chudzinka, instruktorka i zaczyna wymachiwać tymi nóżkami smukłymi jak sarenka, tymi rączkami z samych mięśni zbudowanych, robi te brzuszki, jakby w środku miała sprężynkę i z wdzięcznym uśmiechem woła, że dacie radę! (Ja na takie dictum zawsze mam przemożną ochotę strzelić taką w pysk).
A tu siurpryza! Pani instruktorka miała ze 120 kilo żywej wagi i nie przesadzam ani ani. Co mnie na początku zdecydowanie pocieszyło, a potem zdecydowanie sfrustrowało. Bo zgadnijcie, kto wymiękał w połowie ćwiczeń: gruba pani instruktorka, czy ja? Ha. Ha. HA. Bardzo dobry dowcip.
Poza tym wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że maszyna (chyba rowerek, ale bo ja tam wiem?) mówiła do mnie po niemiecku. I co ja miałam jej odpowiedzieć? Hende hoch? Iś bin Hans Kloss? Ewentualnie: niet strielaj, eto Rudy! Czekałam tylko na "EXTERMINATE!"
Więc nie pokonwersowałyśmy sobie, maszyna i ja, ale i tak poszło nam całkiem nieźle. Ja jej nie zepsułam, ona nie wybuchła (chociaż naciskałam, co się dało). Dobry kompromis, uważam.
Ale adrenalinka fajna, endorfiny śmigają. Polecam.
murkwia
9 września 2014, 20:56Może instruktorka stosuje to, czego uczy. Może wcześniej ważyła 200 kilo. Może jest napompowana przez hormony. Może jest chora. Nie mam pojęcia. Ale gdyby ktokolwiek miał wątpliwości: nie, to nie ona odpadła po pól godzinie. Machała, cholera jedna, niesmukłą nóżką jak wściekła, ale nawet się przy tym specjalnie nie spociła. W przeciwieństwie do mnie, rzecz jasna. : )
Magiczna_Niewiasta
8 września 2014, 21:55Hihi ciekawie opisany dzień pełen przeżyć, swoją drogą daje do myślenia jak może instruktorka fitnesu sama nie stosować się do tego co uczy? W każdym razie pierwszy dzień zaliczony, a wiadomo początek jest najgorszy potem idzie z górki. Trzymaj się :)