W końcu się doczekałam, że świeci u mnie słońce. Ale niestety tylko na dworze. Dzisiejszy dzień to po prostu jedna wielka równia pochyła. Zaczęło się od wrzasku na dzieci a skończyło awanturą z moim ojcem. Po prostu nie mam już siły. Przerasta mnie zbieg tych wszystkich okoliczności kumulujących stres. Kiedy kończył się poprzedni rok, to w Sylwestra myślałam, że osiągnęłam dno i teraz pozostanie mi tylko się odbić. Niestety zamiast odbicia w dnie zrobiła się dziura i mnie wessała.
Zdawałam sobie sprawę, że ten rok (przynajmniej do czasu egzaminu) będzie trudny, ale w najgorszych przeczuciach nie spodziewałam się, że to będzie taka gehenna. Wszyscy mają mnie w du...e. Nikt się nie zainteresuje, czy może by dzieci na weekend wziąć, żebym mogła skupić się na nauce, a nie na gotowaniu, upominaniu i rozdzielaniu tłukących się dzieci. Jestem u kresu sił, a poprawy nie widać. Czuję się jakbym waliła głową w mur.
Jutro dzień ważenia, może poprawi mi się humor.