i znowu orka
Znowu powiem, że nie wiem jak to się stało, ale doskonale wiem. Wieczory zaprawiane czekoladą, kebabem i winem, weszły kilogramami w kończyny oraz odwłok nieodwołalnie. Same nie chcą się ruszyć, więc z okazji urodzin postanowiłam je podrażnić. Drażnię tak od 9 maja, czego efektem jest ok 7 kg mniej. Drażnię głównie dietą i wizytami na siłowni oraz personalnym katem. Jednakże do ideału daleko, daleko i szeroko. Zatem z 82, zeszłam do 75. Założenie, do końca wakacji ma być 70. No trzymam za siebie kciuki, bo droga obrana, krętą jest, ale za to nagroda na końcu, jeszcze nie wiem jaka, lecz na pewno zacna.
matko z córką
dziś po wielu latach przebywania z liczbą 7 na początku, wchodząc na wagę, zobaczyłam 6 na początku. co prawda to 69,80, ale co tam, dawno niewidziana przyjaciółka, trzeba się cieszyc. nie piszę, że się zawzięłam i mam cel jakiś, bo potem to raz dwa rzucam się na żarcie, jakbym była zbuntowaną nastolatką i robiła na złośc rodzicom. dlatego co dzień mam cel: przetrwac ten dzień bez kompulsywnego obżerania. a dietę mam do 1000 kcal. marzę, żeby do Świąt było 68.
syzyfowa praca
tak można nazwac walkę z każdym kilogramem. tylko, że na opak. toczysz ją w dół, a ona ni stąd ni zowąd siup do góry. no i znów po małej rozhuśtanej przerwie feryjnej zaczynam to moje toczenie.
Zatem na koncie mam:
1.5h ostrego sprzątania
0,5h cwiczeń
0,5h tańców opętańców
kawa, pierś z kurczaka, szpinak, 2 jajka, sałata, hektolitry wody, herbata zielona i z malwy.
i tak przynajmniej 2 tygodnie, coby przestawic się znów na tryb oszczędnościowy.
start: 72,8
nie mam sił
codzienne cwiczenia, dietowanie i od miesiąca 2 kg mniej i to po drastycznej diecie przez ostatni tydzień. pociąc się można. zaraz chyba coś zjem z rozpaczy i wróci to co spadło. ponadto wyjeżdżam do Egiptu next week, a tam w Kairze zamieszki. super. pogoda do dupy, a to miały byc moje wakacje od dwóch lat w cieple i rozlazłosci. trudno, może mnie nie odstrzelą. nie wiem o co biega, ale jak nie pocwiczę rano, to potem w ciągu dnia mam depresję, brak endorfin? uzależnienie?
nie ma to jak grypa
no właśnie nie ma to jak grypa. jeśc się nie chce, nic się nie chce. wchodzę dziś na wagę i waga 72,7 bodajże. no to 3 kg w tydzień z kawałkiem. zostało jeszcze 5 do 7 lutego, ale zakupiłam ku temu nowy stepper i ciężarki.
wiadomo
wiadomo, jak to w Święta dałam ciała po całości, ale, żeby 2 kg!!!???? nic to. zakasac rękawy i robic, robic. Święta w miarę udane, gdyby nie negująca permamentnie postac mego księcia, na wszystko co mu się napatoczyło w zasięgu wzroku. faceci z wiekiem to jednak gnuśnieją. dzieci obładowane odpowiednią dawką chińskiego plastiku, skakały na wysokośc choinki. ilośc zjedzonych słodyczy przekroczyła z pewnością dopuszczalną, roczną dawkę. o szampanie nie wspominając. także mamy nowy roczek, a w nim jak zwykle co roku postanowienia:
1. 10 kg mniej, z czego 5-6 jeszcze przed Egiptem czyli miesiąc z kawalątkiem mam. ostro się więc zapowiada.
2. podszkolic angielski, coby władac nim bez krępacji nijakiej
3. zdac w końcu egzamin, który już ponad rok obiecuję sobie zdac
4. dieta i sport niezależnie od zgubienia powyższych
5. mniej nerwu i więcej czasu dzieciom
6. sporządnieję tzn. wysprzątam zakamarki, do których boję się zajrzec od jakiegoś czasu (patrz szafa w sypialni)
7. a tak ad hoc to skończę skrypcik, co go mam skończyc, w celach materialistycznych
no i dziś pierwszy dzień katorżniczy był po rozpuście obrzydliwej ponad tygodniowej. wstyd, ale dziś na wagę wszedłszy, zobaczyłam 75,5 kg. dziś więc małe posiłeczki i białeczko na kolację przed 17 i basta. powodzenia sobie i Wam w tym new roku życzę.
zgroza
od prawie miesiąca tylko pół kg w dół. w takim tempie, do 60-tki może osiągnę cel. wszystko wina tego, że albo nie cwiczę, albo nie trzymam diety. raz jak nie jadłam pół dnia, waga wskazała 74,5, ale zaraz następnego dnia było 75. nie wiem jak, ale do soboty muszę miec 2 kg mniej. dużo cwiczę i mało jem. zobaczymy jakie będą efekty. w niedzielę mam imprezę i wszyscy mają rzec, że schudłam i piknie wyglądam. jakbym schudła jeszcze dwa kg to już będzie razem 10 od początku mojej walki z otyłością ciężką. no i to chyba zauważalne jest. muszę się jakoś streścic z powrotem do wagi normalnej czyli 63-65, bo do marca muszę osiągnąc cel. czyli morał z tego dośc opierdzielania się i folgowania na wszelkie strony. choc raz w zyciu nie chcę tej pierdzielonej nadwagi!!!!!!!
wyjazd
no wyjazd nie przysłużył się mojej diecie. rozpusta straszna była i wszystkie grzechy główne. nic to dziś zaczęłam od nowa, bez liczenia dokładnego kalorii, ale pi razy drzwi. nie za wiele i nietłusto. zobaczymy co to będzie.
prawie 6 w tył
no to miesiąc z kawałkiem i 6 kg w tył. dukan do d...., bo najpierw chudniesz, a potem tyjesz w minutę, dlatego przerzuciłam się na dietę 1000 kalorii i cwiczonka pół godziny dziennie. zero chleba, mąki, cukru, makaronu. dużo wody i herbaty zielonej. jak na razie ok, oprócz dzisiejszego wyskoku w postaci placka z dyni w dodatku smażonego, grzech z najwyższej półki. trudno dziś już szlaban na wszystko, no może trochę tuńczyka zapodam, bo padnę. mam jeszcze 13 kg do pozbycia się, żeby nie miec nadwagi. i wiem, że po raz pierwszy w życiu dam radę. jeszcze 4 kg, żeby wygrac zakład. ale na tym nie poprzestanę tym razem.
tydzień z górki
no to tydzień dukana za mną. chyba coraz lepiej idzie, nie folguję sobie już z tymi otrębami, bo jak za dużo, to efekty marne. jeszcze ze dwa dni i dorzucę warzywka. ale ogólnie to mi wszystko jedno. na początku tylko marzyłam o pomidorach, teraz całe życie już mogę jeśc tuńczyka i kefir oraz colę zero. waga o poranku 81,3 czyli 2,5 kg w tydzień. trochę marnie, ale zawsze coś. gdy dorzucę warzywka powrócę do cwiczeń. czasem skręca mnie na coś słodkiego, tak, że jestem wstanie zabic. szczęście, że nie dziecko śpi, a reszta w swych instytucjach. dam radę, byle do 16 października, potem oczywiście też, ale do 16 ma byc ile wlezie.