Ale chyba dałam radę.
Zwłaszcza zważywszy na okoliczności. Cały czas łapię się na tym, czy już nie ześwirowałam. Jedna osoba (tak się składa, że młoda, zajebista, rozgarnięta i po prostu.... dobra!) zmarła z dnia na dzień w mojej pracy. Na cholernie sympatyczną sepsę. Wyobraźcie sobie, do jakich paranoidalnych wniosków wszyscy dochodzą po kolei. Każdemu wydaje się, ze ma sepsę. Że zaraził znajomych i bliskich. Że juz niebawem rozłoży się w agonalnym stanie. W dodatku jeszcze sam fakt śmierci kogoś z otoczenia.... Dziś jesteś, jutro cię nie ma. Tak, ot.
Ale ja ten tego... jestem absolutnie zdrową mloszką, której NIC nie ruszy.
Przyziemnie, choć jak dla mnie potrzebnie. Trzeba mieć jakiś poza mikrobiologiczno - metafizyczny wymiar w życiu. Mały, głupi - kaloryczny. Ruszyłam dupę na ćwiczenia rano (mało ale to juz postęp) i klasyczny 1h rower do/z pracy. Zjedzone 2 jogurty, 1 danio, zupa pomidorowa, paczka szynki, musli. Przyprawione miliardem zestresowanych papierosów.
Hebe34
20 sierpnia 2012, 17:50;-DDD