W czwartek dałam plamę - nie udało mi się ściągnąć z łóżka na poranne bieganie (dla przypomnienia: wt i czw biegam przed pracą). Wieczorem co prawda miałam długi 1,5 godz. spacer ale nie uznałam, żeby mi to zrekompensowało poranne lenistwo.
Zatem w piątek pobudka o 5.30 i odpaliłam Skalpel. Jejka już chyba prawie rok nie ćwiczyłam. No i odczucia super, super i jeszcze raz super.
Po pierwsze - o 6.30 rano miałam już z głowy ćwiczenia.
Po drugie - mam całkiem niezłą formę - wykonałam wszystkie ćwiczenia, nawet przy brzuszkach nie wymiękłam. (przypominają mi się moje początki z Chodakowską jakieś 2 lata temu kiedy, nie powiem, trochę czasu mi zajęło żeby zrobić całe ćwiczenia bez pauz i odpuszczania)
Po trzecie - czuję (a lubię czuć ) zakwasy w miejscach o których zapomniałam że znajdują się tam mięśnie, szczególnie z tyłu tuz pod i w okolicach pośladków; tak, tak - zawsze twierdziłam że Skalpel cudnie podnosi pośladki.
Poza tym przyjrzałam się dokładnie mojemu jadłospisowi i zwiększyłam dyscyplinę w tym zakresie (np w ogóle nie kupuję gotowych surówek tylko przyrządzam sama; w tych kupionych na bank jest cukier).
Waga się odwdzięcza - dzisiaj rano 76,4.
Jestem dobrej myśli - mam niezłą formę fizyczną, niedługo przyjdzie wiosna, znów zacznę dojeżdżać do pracy rowerem, dzień robi się coraz dłuższy. Zatem jest nadzieja na zwiększenie aktywności i w perspektywnie nad zupełnym przejęciem kontroli nad swoją wagą.
Na dodatek w momencie tworzenia tego optymistycznego wpisu słoneczko wychodzi nam z zza chmur. Super!
Na zakończenie jeszcze jedna konkluzja:
we wtorek rano kiedy wybiegłam z domu o 5.50 to klęłam w duchu na czym świat stoi że muszę biegać, że tak zimno, że tak rano, że tak ciężko i w ogóle. I uświadomiłam sobie, że z takim trudem człowiekowi udaje się wypocić te cholerne - dajmy na to - 300 kcal (średnio 0,5 godz. biegania) a to zaledwie 1 (słownie: jeden) spożyty pączek . Wniosek z tego taki, że każdy głupi pączek, każdy głupi kawałek ciasta, cukierek ma znaczenie.