Znam ją od ponad 10 lat. Znajoma od interesów, kontrahentka mojego męża, żona mojego kontrahenta. Mająca zawsze własnoręcznie i cudnie ozdobione mieszkanie, brat-łata. Kobieta, która niespodziewanie podała mi pomocną dłoń w najgorszych latach mojego życia. Która, nieproszona, bezinteresowna, z czystej ludzkiej życzliwości ... miesiącami wyciągała mnie z najgłębszej depresji (takiej depresji, przy której rów mariański to pikuś). Wyciągała za ręce, za uszy. Służyła piersią do wypłakiwania i do bezsilnego walenia pięściami. Nocami rozmawiała ze mną przez telefon, powstrzymując od kroku ostatecznego. Tłumaczyła, że to nie ja jestem winna. Obudziła we mnie zainteresowanie światem, spowodowała, że znów zaczęłam go dostrzegać. Poruszyła resztki dumy i kazała im rosnąć. Spowodowała, że zaczęłam na początki depresji patrzeć inaczej.
Odbudowała mnie. I nie chciała nic w zamian.
Prawie przyjaciółka.
Wczoraj miała imprezę urodzinową. Skończyła 50 lat.
Kusiło mnie przez cały tydzień, żeby wtaszczyć jej jako prezent fotel bujany plus babciny zestaw: bambosze, druty i kłębek wełny. Ale sobie pomyślałam, że pewnie spuściłaby mnie ze śmiechem po schodach... W końcu kupiłam jej tzw. garnitur, czyli komplet biżuterii, kolczyki, naszyjnik, bransoleta, srebro i tygrysie oko. Mruczała, gdy rozpakowywała.
Imprezy u nich zawsze są na wysokim poziomie, kulinarnym, alkoholowym. Szwedzki stół, przybrania, ozdoby. Muzyka, trochę tańczenia. Ciekawi goście, kilka par stanowi stały zestaw, ale zawsze był ktoś nowy, interesujący. Z reguły się cudownie tam upijałam, być może zbyt mocno, jak na rzecz publiczną.
Wczorajsza impreza przerosła wszystko. Gromkie sto laty kilka razy wyrywały się gościom. Pełen zestaw "pieśni urodzinowych" i niemalże podrzucanie na rękach.
A potem tańce, tańce, tańce. Gości opanował frywolny nastrój, te figury, te balety !... Rokenrole z podrzutami, damskie przytulanga, promenady salsy przez cały salon, kankany, nawet polonez. Nawet mój Pan i Władca tańczył. On - który w tańcu widzi jeno atawizm plemienny. Wszystko przerywane rześkim szampanem. Ja sama wydoiłam co najmniej butelkę. A przecież wcześniej drinki kolorowe. I nic, lekki szumek i rosnąca chęć zabawy.
Normalnie te u nich imprezy kończą się koło północy. Tym razem w domu byliśmy 15 po 3.
Świtem wydoiliśmy wspólnie półtora kartonu soku jabłkowego. Właśnie wstałam. Mam stłuczony prawy pośladek i wielkiego siniaka na jego górze. Mój mówi, że przy jakiejś figurze przeleciałam przez salon, lądując na pupie. Być może... nie pamiętam szczegółów, ale przed oczami mam patrzenie na gości z pozycji parterowej, więc możliwe. Lewa łydka w skurczu permanentnym. Eh, zasadniczo to boleśnie czuję chyba wszystkie mięśnie od tańczenia, nawet ramiona. Hihi, od trzymania partnera?...
Czekam na zdjęcia, nie omieszkam kilku tu zamieścić.
Dietetycznie
Do wyjścia na imprezę nie więcej niż 600 kcali.
Początek imprezy - tak samotnie stała deska ze serami.... tyle ich było różnistych, każdego trzeba było spróbować, potem powtórzyć porównanie. Potem jeszcze raz. Najadłam się. Mniam.
Reszta imprezy... odpuściłam pamiętanie. Ale sporo wszystkiego. Koreczki z mięska i śliwek, owoce, znowu sery, kabanosy, jajka faszerowane łososiem, sałatki różniste, kiełbaski, coś swojskiego na ciepło, chińszczyzna wyjadana z gara w kuchni. No i morze alkoholu.
Wagowo
1 deko w dół. Po tym imprezowym obżarstwie?
Chyba nadmiar wytańczyłam, wypociłam i wysikałam.
Idę trzeźwieć. A miałam dzisiaj zacząć świąteczne gotowanie...
haanyz
21 grudnia 2009, 12:03no to mnie pocieszylas, ze wszystko przede mna..... bark i reka bola coraz bardziej, a wieczorem wybieram sie na basen, bede plywac chyba tylko na plecach poruszajac sie sila woli;-)
atena35
21 grudnia 2009, 10:55zaczniesz gotowanie jutro, znaczy dziś !!!
haanyz
20 grudnia 2009, 19:45wow, takie imprezy to rarytas! I ciebie tez wywalimy z klubu, zeby po takim obzarstwie i morzu alkoholu jeszcze Ci waga spadla. Ja wypije szklanke wody i 2 kg do gory. gdzie tu sprawiedliowsc? No gdzie?!
beata2345
20 grudnia 2009, 17:27gotowanie zaczniesz jutro, jeszcze kilka dni do świąt. A impreza jak widze udana.
beacia41
20 grudnia 2009, 17:21ehhhhh.... brakuje mi jakiegos szaleństwa, wariactwa, jakies głupawki żeby znowu poczuć że jeszcze zyję....zazdroszczę...
Emwuwu
20 grudnia 2009, 16:34Jak się bawić to się bawić!:)) A ile kalorii spaliłaś przy tych pasażach, kickach i ślizgach na..tyłku!:)))
justa35
20 grudnia 2009, 14:21grunt, ze jesteś zadowolona, a jeden siniak - nic takiego, zniknie, a wspomnienia zostaną/....
NiekonsekwentnaN
20 grudnia 2009, 14:14najbardziej bolały mnie ręce właśnie. Mój R nie tańczący prawie. Zawsze powtarza, że tańczy tylko z żoną, bo z innymi nie umie. Ze mną też nie bardzo, ale chce i się stara;) Ręce bolały mnie od mężowskich "obrotów", mną oczywiście. Nawet już w trakcie imprezy myślałam, że wywichnięte mam lewe ramię, ale skoro mąż chce tańczyc to żal nie skorzystać;) A taka prawie przyjaciółka bezcenna - zazdroszczę:)