Pierwszy, przedwczoraj, bom czym innym zajęta, bo głowa koszmarnie bolała, bo postanowiłam zrobić Dzień Lenia.
Drugi, bom się na wieś wybrała. Przycinałam, wykopywałam, paliłam. Większość prac w kucki albo na kolanach albo w przechyle. Tego krzaczora, co mi chciał oko wydłubać - to już całkiem nie ma, nawet karpa została wykarczowana. Potem do ognia potfora! Wieczorem, już zmierzchało, w samej podkoszulce przy ognisku tańczyłam. Wróciłam pachnąca dymem. Acha, myszy juz z pola się do domu wprowadzają.
Dzisiaj zwariowaniec od rana. Z trudem wielkim wyrwałam się późnym popołudniem na rower. Przejechałam 28 km, z ogonkiem. Tylko że... wracałam niecałe 10 km pod wiatr. Okropieństwo.
Pilnuję mało-jedzenia. Zachowuję dyscyplinę. Przyjemnie mi rano wchodzić na wagę. Baaaaardzo przyjemnie. A te dżinsy, co były jak „druga skóra” w czerwcu..... jakieś się luźne zrobiły. No, nie bardzo luźne, ale luźniejsze.
I w ogóle!!!!
justa35
9 października 2009, 22:01tych luźniejszych spodni....