Niestety, poszłam do sklepu. Między innymi kupiłam cieplutkie.. gdzie tam?.. gorące bułeczki. Malutkie. Ale tak pachniały, że mi ślinka w kolejce do kasy leciała.
Pozwoliłam zaszaleć żarłoczności. Dwie malusie bułeczki pożarłam z prawdziwym masłem. Ale nic więcej.
Razem z drinkami zassałam dzisiaj 1532 kcale. Na rowerze spaliłam 312 kcale. Ale może należy dodać jeszcze trochę spalonych kilokalorii za wiatr i temperaturę, obie wartości znacznie poniżej mojego progu komfortu termicznego.
kitkatka
2 października 2009, 19:45Ja mam gorszy napad bo sobie te bułeczki sama piekę i pożeram z grubo nasmarowanym masełkiem. I nawet jednej setnej nie spalam latając po nie do sklepu i stojąc w kolejce. Teraz też pożeram ale dla odmiany z powidłami. Następnym razem wypij też za mnie bo jakoś ostatnio mi ni wchodzi żaden drinuś ani ukochane piwko. Pozdrówka
agaj1975
2 października 2009, 15:52Drinka bym nie liczyła. człowiek nie wilbład i pić musi:-)) Raz na jakiś czas trzeba sobie nalać czegoś dobrego i rozluźnić, poroskoszowac smakiem i basta. Zdrowie psychiczne jest równie wazne jak szczupła figura.:-)))) Zeby Ci nie było smutno, ja tez zamierzam dziś napic się szklaneczkę dobrego "łiskacza":-))