Po wyjeździe na rancho, po powrocie - zawsze jest mnie odrobinę więcej. Nie lubię tego. Ale rozumiem zjawisko.
Praca na świeżym powietrzu cały dzień. Apetyt rośnie proporcjonalnie do czasu spędzonego tam.
Kromki buły czy chlebka z tłuszczem i wędliną zjadane w biegu. Bez-myślenia, bez-kontroli. Nie ma czasu na przemyślenie i zaplanowanie obiadu. Nie ma czasu na zrobienie. Znaczy, nie tak, jest czas, ale równocześnie jest tyle innych fascynujących rzeczy do wykonania. A jeżeli ja nie zrobię czegoś, to ONI robią grilla. Albo spagetti. Wieczorem przy filmie albo przy kompie owocki same znikają z talerzyków. I tam można JEDNOCZEŚNIE klikać w kompa, palić papierosa i pić drinka. Wiec pije i pale i podjadam. A rano jest śniadanie z mlekiem prosto z krowiego cycka. I znowu kanapki w biegu.
A potem w poniedziałek świtem jest tępe niemiłe zaskoczenie i okrzyk niedowierzania na widok cyferek w okienku szklanej wagi...
edit wieczorny:
30 kilometrów na rowerze
do wyrównania rekordu z 2004 roku brakuje mi jeszcze 59 km
haanyz
28 września 2009, 20:23hihi. tym razem nie dosc, ze tepe niemile zaskoczenie wyswietlaczem wagi, to jeszcze zapewne zdziwienie spogladajac w lustro. Czy Ty bylas juz u okulisty? Moze nie ma Cie kto wypchnac! To niniejszym Cie wypycham!
RadGor
28 września 2009, 17:49ma swoje uroki. A z nadmiarem dasz sobie radę. Spokojnie. Będzie dobrze.