wczoraj był 6 września niedziela
Ciąg dalszy roboty w "domu i zagrodzie". Przy podcinaniu konara rajskiej jabłonki rozpłakałam się z piekącego bólu ramion. Dobrze, że nikt nie widział, chwilowa słabość.
Skończyliśmy po 19, jeszcze chwile postałam pod wrzącym prysznicem i w drogę. Kot nie cierpi jeździć po ciemku, wył mi smutno prawie całą drogę; no, zwinął się w kłębek na dnie skrzynki i miauczał i prosił, żeby to okropieństwo się już skończyło. Wychylał się na całą kocią szyję tylko, gdy przejeżdżaliśmy przez jakąś miejscowość i były lampy..
Rozpakowałam, coś zjadłam, napisałam artykulik, wyłączyłam laptopa.
Potem mam czarną dziurę. Padłam w opakowaniu, teoretycznie, by się jeszcze w tivi pogapić.... Podobno Pan i Władca częściowo mnie rozbierał kolo północy.
A to dzisiaj, 7 września poniedziałek
Spałam do budzika. Żadnych koszmarów, żadnych niepokojów przedświtowych. Dwa dni ciężkiej harówy na świeżym powietrzu wreszcie mnie zmęczyło. Przecież ja wczoraj poszłam spać bez kropli alkoholu ! Byłam tak padnięta wieczorem, że nawet mi się nie chciało.
W sobotę zassane 2100 kcali z małym ogonkiem, daję słowo, że spaliłam to wszystko i jeszcze więcej.
W niedzielę zassane tylko 1400, spalone na pewno więcej
Podobno chudnie się o 1 kilo od niedoboru siedmiu tysięcy kcali, przez ostatnie dwa dni zrobiłam chyba milowy krok w tym kierunku.
Dzisiaj mocno powyżej 53 km na rowerze. Miło się jechało, odcinek 12 km ma od łikendu nowiutką, gładziutka nawierzchnię. A opony przyjemnie szeleszczą na takim świeżym asfalcie.
Nie żrę....