Okej, nie byłam do końca fair.
Jednak wczoraj mój żołądek przyjął zdawkowe porcje żarcia (ale po długim boju:P) i w ten oto sposób miska krupniczku z gotowanym podudziem z kurczaka była moim zbawieniem (dzięki tato!)
Po kolejnych dwóch godzinach snu (tak, przespałam wczoraj cały dzień praktycznie do 18 z przerwami) wcisnęłam jeszcze kanapeczkę (jedną! pełnoziarnistą!) z nutellą (kocham ją i nie oddam za nic w świecie:(), a po 19 wpadła moja miłość na maraton filmowy i w ten oto sposób wcisnęłam jeszcze chyba w przeciągu całej nocy w sumie ze 3 kanapeczki (również pełnoziarniste) z szyneczką, papryką i ogórkiem. Wyłączając fakt, że moja wczorajsza aktywność fizyczna ograniczyła się do spaceru do toalety, kuchni i z powrotem to naprawdę uważam, że należy mi się za to srogi opieprz.
Ale nie powiem sobie koniec z imprezami, no nie umiem... Lubię je. Teraz po prostu trochę mniej lubię alkohol, więc może chociaż ten uda mi się wyłączyć z diety. W sumie od piwa łatwo mi się jest odzwyczaić, już nie raz rzuciłam je na miesiąc-dwa ze względu na obrzydliwą chorobę refluksową (refluksyjną? nie wiem jak to się nazywa:/). A idąc dalej - wódkę piję tylko wtedy, kiedy już dobrze się wstawię piwem:P Więc bardzo rzadko.
Najgorzej jest z winem - uwielbiam stan tego delikatnego upojenia, kiedy ciepło uderza w policzki i jest jakoś tak miło w brzuszku i w głowie. No i nastrój! Wino zawsze czyni nastrój - taki jaki lubię - spokoju, pijam je w ciszy bądź na fantastycznych wieczorach we dwoje, bądź z moimi dziewczynami, przy których czuję się równie swobodnie. Z drugiej jednak strony wiem, że czerwone wino - kieliszek czy dwa nigdy nie zaszkodzi:)
A wracając do niedzieli - dla niektórych leniwa, dla niektórych cheat day - ja niestety w niedzielę chodzę do pracy. Jako studentka dorabiam sobie sprzątając w znajomej firmie. Praca właściwie nie jest ciężka, polega głównie na sprzątaniu biurek, wynoszeniu śmieci i poodkurzaniu wykładziny. Nic trudnego, w zwykłe weekendy zajmuje mi to około 2 godzin (ze względu na sporą powierzchnię). Dzisiaj jednak było inaczej - piękna pogoda, była 8 rano. Nadszedł sezon mycia okien, idzie wiosna. Oprócz co tygodniowych prac, umyłam jeszcze 15 podwójnych, wysokich okien. Myślałam, że odpadną mi ręce! Aczkolwiek poranek był tak piękny, że nie było mi to w stanie zepsuć dnia.
Tak się rozkręciłam z tym sprzątaniem, że wracając do domu na niedzielny obiad zahaczyłam jeszcze o myjnię samochodową i odkurzyłam i wypucowałam tacie samochód:P
No i nadszedł ten cudowny moment - niedzielny obiad.
Przepyszny rosół roboty mojej mamy, z którym nie może się równać żaden inny! - Miseczka
Karkówka zapiekana w piekarniku z żurawiną, w sosie musztardowym, do tego ziamniaczek (jeden!!!!) i buraki - autorstwo mojego taty, amatorskiego mistrza kuchni.
Wszystko było takie pyszne, a ja taka zmęczona, że zaraz później zgrzeszyłam i położyłam się na kanapie - a co, niech się ułoży.
Za to wieczorem - wieczorem chłopak zabrał mnie do parku - "Dzisiaj robimy 5 kilometrów i w połowie zatrzymujemy się na siłowni!" - zarządził. Mówię okeeeeej, właściwie czemu nie? Park Śląski jest bogaty w przeróżne trasy zarówno dla biegaczy, jak i rowerzystów i rolkarzy. Koniec końców tak dobrze nam się biegało (co kilometr czekał na mnie buziak!), że zamiast 5 km zrobiliśmy 6, a podczas "przerwy" na siłowni, zmusił mnie do przysiadów i paru innych ćwiczeń. K. sam ma fantastyczną figurę, od dziecka trenował downhill, a do dzisiaj jest aktywnym graczem i kibicem koszykówki.
Cieszę się, że postanowił mnie wspierać i trenować jeszcze ze mną.
Godzinę temu wróciłam do domu, padam z nóg. Wcinam jabłko na kolacje i czas na naukę.
W tygodniu będzie o wiele gorzej - znów czeka mnie brak czasu na cokolwiek:/ Muszę się ogarnąć...