Weekend minął cudownie... mimo chłodu, to jednak dzięki słonecznej pogodzie było bajecznie. Czuło się wreszcie wiosnę. W oranżerii termometr pokazał +22 stopnie. W obecnej chwili stoi tam stoliczek i dwa krzesełka, więc kawę i obiad zjedliśmy na "świeżym powietrzu" . Przytrafiło się też coś niesamowitego... nagdle do oranżrii wpadła sikorka, tak się biedna trzepotała... nie umiała znaleźć drogi powrotnej. Wystraszona okropnie, myśleliśmy, że umrze ze strachu. Jeszcz musieliśmy Bellę od niej odciągnąć... . Po chwili jednak sikorka usiadła w rogu oranżerii na podłodze i znieruchomiała... . Wtedy małżonek zchwytał ją w ręce i wyniósł na zewnątrz. Wyprostował rękę, żeby sikorka odfrunęła, a ona zupełnie ogłupiała, nie wiedziała, co ma zrobić. Trwało to tak długo, że zdążyłam pójść do domu po aparat i zrobić jej jedno zdjęcie. Po raz pierwszy w życiu oglądałam sikorkę z tak bliskiej odległości. A było na co popatrzeć. Jakież one mają piękne oczy, a rzęsy takie jakie długie, trzepoczące... przecudowne.
I jeszcze zdjęcie innego gościa w naszym karmniku... .