Dziś jestem zabiegana. Musiałam coś załatwić w Urzędzie Miasta. Dlatego rzuciłam cały bałagan w domu, wskoczyłam w jakąś sukienkę, spakowałam książki do biblioteki ( bez Chmielewskiej, bo pomyślałam,że dam jej jeszcze szansę ) i ruszyłam na długi spacer, który był koniecznością ale i przyjemnością jednocześnie ( UM jest w parku, obok biblioteki ). Po drodze zahaczyłam o herbaciarnię, gdzie zaprzyjaźniona pani wprowadziła mnie w tajniki czerwonej herbaty. I cóż się okazało? Zdecydowanie nie zaleca się picia czerwonej wieczorem, a już na pewno nie na pusty żołądek, bo osobom nieco wrażliwszym może zaszkodzić ( miałyście rację, Dziewczyny! ). Przy okazji przekonałam się ile jest fajnych mieszanek herbat, których bazą jest czerwona- ile gatunków, aromatów. Postanowiłam więc,że z czerwoną się polubimy. W końcu coś sprawia , że chudnę- chcę wierzyć, że choć po części są to moje herbatki. :) Dlatego odstawiam wszystkie ekspresowe "zmiotki" i od dziś tylko czerwona i zielona- liściaste, w dobrym gatunku, dla zdrowia i w ramach walki z ciałem.
Tak. CIAŁO. Czuję je zawsze na sobie i wspominam z tęsknotą czasy, kiedy byłam lżejsza i nie musiałam go czuć. Przeszkadza mi to lekkie "falowanie" towarzyszące mi zawsze, kiedy idę ulicą, moje odbicie w sklepowych witrynach, w przeszklonej szatni basenu, w oczach innych ludzi i w mojej głowie. Pora na pozbycie się tej zawadzającej mi ciągle świadomości ciała, której kategorycznie się sprzeciwiam i wypowiadam walkę. :) Dość dręczenia mnie! Przechodzę do ofensywy i jesienią mam być szczupła, lekka, absolutnie "niefalująca" i w ogóle wszystko ma być na swoim miejscu, a nie jakieś tam wylewające się CIAŁO. Ciału mówię NIE i niech się ciało nie buntuje, bo ono tutaj nie rządzi. :) Postanowione.
Przechodzę do "ducha". Zjawiłam się w bibliotece pod pretekstem oddania kilku książek, tak naprawdę było to zwykłe polowanie na Stephena K. :) I tak w gąszczu Chmielewskiej ( było tego na potęgę ) odnalazłam jedną perełkę: "Strefa śmierci". W ręku miałam tez Koontza, ale nie wszystko tego autora lubię. Odpowiada mi styl, napięcie, itd, ale jak dla mnie za dużo tam takiego...jak to ująć? - strachu zbyt oczywistego w postaci stworów, gadów i innych fantazji. Dlatego wolę po stokroć Kinga- z jego złem "przyczajonym", tym typowym dla niego balansem na granicy realności i wyobraźni, psychicznego zdrowia i szaleństwa.
Kolejna książka- tym razem premierowo- Sadowski i "Przybywający" oraz Manuela Gretkowska, również w ramach mojej czytelniczej premiery- "Sceny z życia pozamałżeńskiego". Przetestuję, czy ten styl mi odpowiada. Na razie zainspirowała mnie recenzja na okładce- " Miłość okazuje się życiową próbą: to, kogo i jak kochamy , pokazuje, kim jesteśmy".
Wizyta w UM. Poczekałam na męża i poszliśmy razem ( on ma chyba więcej śmiałości do załatwiania urzędowych spraw, sama się czuję niepewnie, choć tego nie widać ). Wchodząc pomyślałam przez chwile, to było takie mgnienie, że byłoby to może miejsce, w którym mogłabym pracować( ten spokój, cisza )... Ale szybko zmieniłam zdanie. W pokoju, w którym miłe panie informowały nas o różnych urzędowych zawiłościach był taki niesamowity bajzel, że tylko chwila wyobrażenia,że mogłabym tam pracować, wystarczyła mi za sformułowaną w pełni i z całą mocą odpowiedź, mianowicie: NIGDY W ŻYCIU. Po pierwsze- za dużo ludzi w pokoju ( cztery panie upakowane przy swoich stanowiskach przy złączonych biurkach ), po drugie- bardzo niesympatyczny ogólny "look" pokoju ( zacieki przy oknie, paskudny niebieski kolor, przypadkowe stare, zniszczone meble ), i po trzecie, najważniejsze: niesłychany bałagan- stosy spiętrzonych teczek, dokumentów, papierków, plus całe zaplecze "socjalne " na parapecie- kubki, czajniki, filiżanki, łyżki, napoczęte opakowania po najróżniejszych produktach...Gdzieś tam na stosie teczek rozkrojone ciasto na białym dość dużym kawałku papieru śniadaniowego, ogólny misz-masz wszystkiego ze wszystkim. Nie wiem, jak ludzie ( wszak kobietki!!!) mogą tam pracować, ja w takiej ciasnocie i zagraceniu wracałabym do domu notorycznie chora i zmęczona i wściekła przy okazji. Dlatego doceniłam dziś swój schludny sekretariat i z przyjemnością tu wróciłam. I z ulgą, że jest tak, jak ma być, i że moje miejsce pracy mnie wycisza, a nie rozdrażnia.
Na razie mam tu coś do zrobienia.
W domu natomiast zostawiłam wszystko nie tak, jak trzeba, bo wybiegłam szybko, i nie było czasu na detale. Nawet nie gotowałam, nie zdążyłam. Za mój obiad robi dziś kromka chleba z ziarnami. Zaznaczam,że nie jestem absolutnie głodna. Bilans na dziś- ok 600 kalorii, jak dotąd. Jest dobrze. A będzie jeszcze lepiej. :)
Tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Pozdrawiam Was kochane. Będę mieć czytelniczą ucztę do północy jak nie dalej. :) Na razie praca. Pa!
Ps. Dziś pływalnia. Bo trzeba jeść rano i w południe, a wieczorem spalać.
Zawzięłam się na siebie bardzo i nie popuszczę. :)
- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
gillian1966
6 sierpnia 2010, 10:15nie mam nic ulubionego, bo ostatnio baaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo się zaniedbałam, jeśli chodzi o czytanie - w ogóle! ale lubię jego książki :-)
gillian1966
5 sierpnia 2010, 18:57tyle tematów w jednym wpisie :-) tyle ciekawych obserwacji i samozaparcia - pogratulować :-) ps. ja w UM też nie chciałabym pracować, chyba... :-) ps. 2 Kinga uwielbiam :-)