No cóż. Majówka i spotkania z przyjaciółmi nie sprzyjają szczupłej sylwetce. Pocieszam się tylko, że przed tym spotkaniem było ok. Rano bułka pełnoziarnista z dżmemem niskosłodzonym i jogurt, potem pierś z kurczaka i warzywa na patelnię, wszystko smażone na łyżeczce oliwy z oliwek.
A wieczorem... sterta ciasteczek, chipsów i alkoholu. Gra w Carcassonne naprawdę wciąga Jedyne pocieszenie, to że nie jadłam poza tamtymi dwoma posiłkami żadnych przekąsek, a te wszystkie dobroci były zamiast kolacji. Być może jakimś cudem nie będzie tak tragicznie. Waga pokazała dzisiaj dokładnie tyle, co wczoraj. Ale i tak odbiło mi się to czkawką - całą noc bolał mnie brzuch. To na pewno nie od ilości wypitego alkoholu (znam swoje możliwości ), ale właśnie od tego żarcia, które kotłowało się w żołądku. W końcu już trochę zmieniłam ten tryb życia...
Zauważyłam jednak pewną zmianę sposobu myślenia - takie przegrane bitwy z tzw. junk food nie powodują, że mam ochotę przegrać całą wojnę.
Głowa do góry i walczę dalej - powroty do diety i wprowadzamy więcej ruchu.
angelisia69
3 maja 2014, 13:22Dobrze ze dalej walczysz,jednak spotkania ze znajomymi nie przekreslaja diety,jesli chodzi o grill,mozna sobie chude jedzonko przygotowac rownie smaczne.A alko swoja droga :P