Prace w ogrodzie zaliczone. Jednak nie wszystkie bo wymiękłam, za bardzo czuję tę ranę. Najlepsze jest to, że czas goni bo niedługo zima. Pomagają mi rodzice ale niezbyt dobrze się czuję jak mówią, że przyjadą w poniedziałek i sami zrobią. Jakoś to nie tak jak powinno być.
Z drugiej strony nie chcę przedobrzyć. Ogród wygląda jakby przez niego przeszedł tajfun - tyle pracy jeszcze. Z przodu może być ale z tyłu woła o pomstę do nieba.
Dzisiaj kompletnie brak pomysłu na obiad dla siebie. Mój M się najadł a ja chciałam jechać do sklepu po coś dla siebie. I niewypał bo okazało się, że przyjeżdża jego znajomy robić skuter i nie będzie mógł się zająć małą. Nie chciałam z nią jechać bo wtedy zakupy trwają wieczność i przy okazji są różne sklepowe furie. Nie mam na to dzisiaj siły. Więc obiad taki sobie - to co udało mi się znaleźć w kuchni.
Dzisiaj jedziemy do teściów - mam nadzieję, że obędzie się bez słodkości (czyli jakiś mega ciast bo moich musli to nie wliczam :o)
No i dzisiaj skusiłam - piękny, wyrośnięty racuch - pyszne było.
Menu:
Śniadanie - grahamka z serkiem topionym i pomidorem + herbata zielona (jest każdego dnia)
II śniadanie - racuch + kawa z mlekiem
Przekąska - baton musli light + pół takiego serowego małego pączka po córce (nic nie może się zmarnować)
Obiad - kaszka bananowa z biedronki + reszta przedwczorajszej marchewki z odrobiną masła i łyżeczką mąki
Podwieczorek - raczej nic (zobaczymy u teściowej)
Kolacja - zdecydowanie inna niż zawsze. To trzeba kochać - tatar + jedna bułeczka. Nie będzie dietetycznie ale czasami trzeba.
Przed snem pół grejpfruta - chyba, że znowu nie kupię. Wpisałam go na listę.
Pozdrawiam. Mam nadzieję, że miło mija słoneczny weekend.